Miłego czytania;-)
Zgodnie
z średniowiecznym pojęciem scholastyki jeśli każde A=B a B=C to i A=C.
Każda
płacząca Anna= dziura w pozostałościach Andrzejowego sumienia, dziura w
pozostałościach Andrzejowego sumienia = zakotwiczony gdzieś głęboko kłopot, a
więc każda płacząca Anna = zakotwiczony gdzieś głęboko kłopot
Należy
tutaj zauważyć iż w tych obliczeniach może się znaleźć jakiś błąd rachunkowy.
Andrzej
gwałtownie podniósł się z kanapy i siłą pociągnął Anne za ramiona jakby nagle
wszelka siła witalna uleciała z tego kochanego ciała. Zakleszczył Anne w swych objęciach
i teraz już bardziej przerażony od niej , uśmiechnął się i siląc się na
beztroski ton zapytał:
-
Co się stało? Dowiem się w końcu od Ciebie, hmm?
Ujął
w dłonie jej zapłakaną twarz i począł kciukiem wodzić po jej policzkach
likwidując kolejne panoszące się łzy.
-
Już nie płacz - szepnął kojąco -Wszystko będzie dobrze
-
Bardzo Cię kocham, bardzo - powtarzała co raz.
Owe
bardzo Cię kocham według Anny miało stanowić taki wstępniak o charakterze uspokajającym;
przeciwnie jednak owe co raz powtarzane miłosne wyznanie zamiast uspokoić
Andrzeja strwożyło go bardzo i rozwścieczyło.
-
Co jest do cholery, Anna? - zapytał i brutalnie chwycił ją za ręce - Co się
dzieje?
Przez
chwilę próbowała się wyrywać lecz Andrzej trzymał mocno tak, że dławiąc się
nachodzącymi na gardło spazmami płaczu jęknęła:
-Puść
mnie...proszę
I
spojrzała raz na Andrzeja. Tylko raz. I puścił. Nie mogąc już trzymać Anny
chwycił się kurczowo za włosy. Przeszedł kilka razy po pokoju.
Spojrzenie
jakim ukochana obdarzyła Andrzeja głębsze było niż głębia oceanu; rozumniejsze
i wyrazistsze od wszelkich wyznań miłości; kryjące tajemnicę wielką, taką którą
bez wątpienia Anna miała się zamiar z nim podzielić, aby tajemnica tajemnicą
przestać była; w nich to Andrzej dostrzegł strach i głęboką, ufną, postaciową
miłość. Postaciową pod postacią postaci oczu. Każda płacząca Anna =
zakotwiczony gdzieś głęboko kłopot.
Anna
pośpiesznie otarła łzy i odetchnęła głęboko jakby ta sytuacja wytarcia łez
wymagała. Odetchnięcia głębokiego domagała.
Spojrzała
twardo na Andrzeja:
-
Odchodzę Andrzej.
Otworzył
buzie. Wydał cichy jęk. Eeeym? Lekko
głupkowaty. Ponownie rozwarł szczęki. Teraz cichy pomruk, jakby coś mu utkwiło
w gardle. Ekhem. Musiał odkaszlnąć.
Stać
cię Andrzej na jakieś mądrzejsze zebranie słów w grzecznie zapytanie.
Każda
płacząca Anna= dziura w pozostałościach Andrzejowego sumienia,
-
A więc jednak mi nie wybaczyłaś - wyrzekł smutno.
Chwycił
się ponownie za włosy po czym raptownie złapał Anne i przyciągnął do siebie:
-
Jak mam Ci powiedzieć, że jesteś dla mnie najważniejsza? - zapytał z jakimś
zaciętym szaleństwem w oczach - Co mam powiedzieć byś mi uwierzyła, że kocham
cię do szaleństwa? Że jestem idiotą niedo...
-
Andrzej - załkała i ujęła jego szorstkie policzki- Odchodzę.
Ujął
jej dłonie i zaczął jeździć swoimi długimi, smukłymi palcami od jej dłoni aż do
przedramienia, a ona płacząc gładziła jego policzki.
Żałośnie
pokiwał głową, a jego szare tęczówki zwilgotniały przez co Anna rozpłakała się
na dobre.
Andrzej
odwrócił się od niej plecami by nie patrzyła na jego słabość i szepnął:
-
Wyjeżdżasz na stałe do Zurychu? A praca tutaj w Leśnej Górze?
Anna
pośpiesznie złapała się za usta by powstrzymać spazm brutalnie dobijającego się
płaczu:
-
Nie. Nie do Zurychu.
Wzięła
głęboki oddech. Kontynuowała :
-
Ty mnie źle zrozumiałeś. Ja...- zawahała się i teraz z pewnością sępa
tropiącego zwierzynę, twardo spojrzała na Andrzeja - Ja w ogóle odchodzę
Andrzej.
Odwrócił
się i spojrzał na swoją ukochaną pewny w tym momencie że a) Anna postradała
zmysły lub b) on sam się przesłyszał.
-
Co ty pieprzysz Anna? - zająkał się - To ma być jakaś kara, za to co zrobiłem?
Pokręciła
przecząco głową i spojrzała na niego z taką miłością zionącą zabójczymi płomieniami
z jej błękitnych oczu, że Andrzej w przeciągu jednej chwili pojął że a) Anna
nie zgłupiała i b) on się nie przesłyszał.
Do
dupy z takim punktowaniem
Andrzej
zacisnął wargi:
-
Co w tym momencie tworzysz? Nie roz....
-
Jestem chora - przerwała mu - Mam guza mózgu.
Guza
mózgu mam. Mózgu guza mam. Mam. Mózg. Guz. Oba. Jedność. Sens.
To
sens, nawet jeśli dosłowny ma. Sens ma. Ma. Dosłowny. Sens.
Andrzej
usiadł na fotelu. Absolutnie nie rozumiał co dalej do niego mówiono.
v
Zacisnął
wargi i usiadł na fotelu. Silnie zacisnął. Bardzo silnie - tak, że po chwili na
koniuszku języka mógł wyczuć słonawo-słodki smak żelaznej krwi. Teraz mógł
zacisnąć delikatnie acz całkowicie. Delikatnie. Acz całkowicie.
Anna
usiadła obok niego na kanapie i wlepiła wzrok w spauzowaną w akcji głowę
młodego lwa. Łeb pełen wszystkiego. Sierści. Włosów. Śliny zapewnie - pomyślała - Chodź śliny nie było widać. Oczywiście
grzywa w telewizorze. Łeb i ślina też. I oczy, a w oczach odwaga, której Annie
teraz brakowało.
Spojrzała
na Andrzeja i nie wiedziała już co gorsze - to, że umiera czy to że on wie, że
ona umiera. I boli go to, tak bardzo jakby nagle powolnie przebijano mu
pachwiny tępym ostrzem i patrzono co raz czy czasem dostatecznie boli. A w tych męskich i zawsze tak
brawurowych oczach o szarych tęczówkach zbierały się łzy wielkości ziarna grochu
i skapywały na błękitną koszulę. Pojedynczo. Bez solidarności, każda z nich odrębną,
autonomiczną jednostką bytu. Była. Dopóty kroplą przestać była. Potem się
kałużą zrobiła.
-
To jest ...- zaczęła Anna i na moment głos jej się zawiesił - Mam glejaka. Wielopostaciowego,
na granicy płata skroniowego i ciemieniowego. Zdiagnozowano go jakiś rok temu,
przez przypadek zresztą. Robiłam sobie rutynowe badania kontrolne. Wyszło w
tomografii komputerowej.
Andrzej
otarł łzy mankietem koszuli. Wlepił
wzrok w podłogę i mimo, że ustawicznie
ocierał łzy - obraz co raz zachodził mgłą.
-
Do tego czasu nie miałam żadnych objawów - Anna kontynuowała - Nie wiem ile
czasu mógł rosnąć. To prawda, że wiele leży w psychice człowieka bo miesiąc po
diagnozie nastąpił pierwszy atak. Okropne bóle głowy i utrata przytomności.
-
Byłaś wtedy w Zurychu ?- przerwał jej słabo - Sama?
Jak mogłaś być wtedy w Zurychu?
Powinnaś być ze mną! Przy
mnie!
Pokiwała
głową;
-
Wtedy akurat w mieszkaniu. Odzyskałam świadomość
po kilku minutach.
Andrzej
zacisnął pięści aż pobielały mu kłykcie.
-
Skoro...- zaczął.
-
Na razie trzymam się względnie dobrze. Biorę leki i oprócz coraz silniejszych
bólów głowy i ogólnego zmęczenia jest dobrze - Anna popatrzyła łagodnie na
Andrzeja - Mam jeszcze problemy ze wzrokiem ale to dla tego,że guz znajduje się blisko nerwów wzrokowych. Neurookulista to potwierdził.
- No dobrze, ale to można przecież spróbować zoperować. Same leki spowalniają glejaka...
- Andrzej oni dali mi jakieś półtora roku od diagnozy - stwierdziła twardo - Nie więcej. Guz nie jest operacyjny. Żaden neurochirurg nie chce się tego podjąć. Ryzyko zgonu...
- Pytałaś Egora? - zapytał z nadzieją właściwą niewinnemu dziecku, które nie zdążyło przekroczyć linii dojrzałości - To genialny neurochirurg.
Anna uklękła naprzeciw Andrzeja i ujęła jego dłonie, całując i pieszcząc swoimi ustami; ocierając o swoje policzki:
- No więc pytałaś? - zapytał zniecierpliwiony.
- Czy ty masz mnie za debila? - uśmiechnęła się tkliwie - Tak, pytałam.
No
właśnie, Anna uśmiechnęła się. Nie smutno, nie rozpaczliwie. Nie płakała. Po
prostu się uśmiechnęła jakby nagle z piersi zdjęto jej ciężkie brzemię; brzemię
tajemnicy, które od jakiegoś czasu pomiędzy nią a Andrzejem tworzyło mur nie do
przebicia i dopiero po wyjawieniu wszystkiego mur pękł a ona się uspokoiła.
Pogodziła ze wszystkim. Prawie.
W
oczach Andrzeja znów zaczęły się zbierać łzy wielkości ziaren grochu.
-
I co? - rzekł pochmurnie - Co on powiedział?
-
Ahh Andrzej - uśmiechnęła się - Co on na to mógł powiedzieć? Podszedł do sprawy
racjonalnie i profesjonalnie - zaczęła kciukiem ocierać jego łzy - Operacji się
nie podejmie bo po prostu w trakcie umrę. I tyle.
-
Bez niej również umrzesz!
-
Pożyje kilka miesięcy.
Andrzej
poderwał się z fotela.
-
I jakie to będzie życie, hmm? Z ciągłymi bólami, kroplówkami, otępiającymi
lekami. Tak chcesz żyć?! - wykrzyknął w jękliwym szlochu - Nie uważasz, że
warto spróbować?! Że dla perspektywy długiego życia warto zaryzykować...
Teraz
i Anna znów płakała. Pokiwała przecząco głową i złapała się za usta. Usiadła na
podłodze opierając się o fotel i cichutko szlochała:- Wiedziałam, że tak
będzie. Że będziesz wynajdywał tysiące nieistniejących rozwiązań choć istnieje
tylko jedno wyjście, pogodzenie się z tym, że jest to guz...
-
Mam pogodzić się z tym, że umierasz?! - wykrzyknął - Może jeszcze w ogóle pomóc
Ci godnie umierać?! Trzymać za rękę, mówić, że wszystko będzie dobrze. Po
prostu patrzeć jak każdego dnia jesteś coraz słabsza, a któreg...
-
Mam już przerzuty. Myślę, że długo nie będziesz się ze mną męczył.
Andrzej
nachylił się i mocno potrząsnął ją za ramiona:
-
Jak możesz tak mówić co? Co jeszcze chcesz mi powiedzieć?
Anna
zawiesiła się na szyi Andrzeja i wtuliła twarz w twardy tors:
-
Że cię kocham - szepnęła - I mam nadzieję, że kiedyś naprawdę zrozumiesz czemu
powiedziałam ci tak późno.
v
Dzień
kolejny z pozoru szary i śnieżny niósł ze sobą pierwsze nieśmiałe powiewy
nadchodzącej wiosny. Bardzo nieśmiałe bowiem na dworze w głupim ferworze,
temperatura butna nie potrzebowała nawet futra.
Sam
Pan nie czuje jak się Panu rymuje.
Termometry
wskazywały - 5 stopni Celsjusza. Wiosna powoli nadchodziła otulona w grube
futro i moherowy beret. Ja tu zrobię porządek - krzyczała w pustą przestrzeń.
Wszyscy się pochowali w ciepłe pomieszczenia więc co oprócz krzyczenia jej
pozostało?
W
południe odważnie zdjęła beret i rozpętała ciepły, wiosenny wietrzyk, wchodząc między zamarznięte szparki
lodu na chodnikach i ogałacając drzewa z puszku niezadowolonego śniegu.
Skutek:
no dobrze, - 1 stopień Celsjusza.
Odważna
wiosna. Jeden do tysiąca. Wiosna versus zima. No i był sens tak skakać?
Adam
skrzywił się i potarł dłońmi zziębnięte ramiona.
-
Ciekawe, kiedy w końcu przyjdzie.
-
Kto?
Wiktoria
nawet nie oderwała wzroku z nad papierów.
-
No ta cholerna wiosna.
Wiktoria
wzruszyła ramionami:
-
Nie wiem - odparła chłodno - Nic mnie to nie obchodzi
-
A kawa?
-
Również jest mi obojętna
-
Rozumiem
Wszakże
nic nie rozumiał. Usiadł naprzeciwko Wiktorii i wpatrzył się w gniewne oblicze
skupionej na papierach przyjaciółki. Ta udawała iż w ogóle nie zauważa jego
spojrzenia; nie wie że się jej przygląda w związku z tym nie musi reagować.
Człowiek
jednak jest zbitkiem sprzeczności: po chwili nie wytrzymując rzuciła papiery i
spojrzała na przyjaciela z wyrzutem:
-
Adam...- zaczęła poważnie
-
Oho.
-
Jesteś moim przyjacielem czy nie?
-
Oho ho.
-
Więc?
Adam
zaśmiał i standardowo, z reguły nerwowo - potarł swój zarost:
-
Wiki, obrażasz mnie pytając.
Wiktoria
skupiła surowo wargi jak wyniosła matrona przed zganieniem swoich
podopiecznych.
I
zaraz to wybuchnęła:
-
To czemu do kurwy nędzy zataiłeś przede mną, że Andrzej zamierza wziąć kilkumiesięczny
urlop, a Schultz w ogóle odchodzi z pracy!
Adam
milczał więc Wiktoria kontynuowała:
-
Może mi powiesz, że nie wiedziałeś o tym! Wspaniale teraz w Leśnej Górze nie ma
dwóch najlepszych specjalistów a w związku z tym ja nie mam u kogo robić
specjalizacji! Wspaniale! A właśnie przychodzi czas wyboru mojej specjalizacji! I jestem
generalnie...
-
Zamilcz moja droga - przerwał jej chłodno- Po prostu zamilcz.
Adam
zacisnął szczęki i z uporem wpatrzył się w biurko.
-O
rany - bąknęła - Ty też o tym nie wiedziałeś.
Przyjaciel
wstał, podsunął krzesło i wyszedł.
Faktycznie
nie wiedział.
v
Dyrektor
Tretter był z tych osób, które rzadko kiedy ulegały emocjom; tym wyższym stanom
ducha, które kierują człowiekiem w sytuacjach, w których rola uczucia
teoretycznie przeważała nad rolą rozumu. W takich momentach on, nieprzyzwyczajony
do kierowania się uczuciem - to jak uważał w młodości i w dorosłym życiu
również, nie zdążyło się u niego wykształcić, ba nie miało z czego się
wykształcić. Toteż zawsze dyrektorowi pozostawał rozum, jego rola jako duchowego,
uczuciowego i inteligentnego, co było najważniejsze, przewodnika.
W
operacjach, w wypełnianiu papierów, w spotkaniach z koncernami, słowem - w
prowadzeniu szpitala znajdował spełnienie.
Operacje
zastępowały dobry sex (nie to, żeby dyrektor Tretter wiedział czym jest owy dobry
sex), sprzeczki z pielęgniarkami- kłótnie z żoną, której notabene nie posiadał,
a rozmowy z rezydentami były dla niego jak rozmowy ze swoimi dziećmi ( których
notabene nie miał).
Teraz
większość czytelników pomyśli, że dyrektor Tretter gardzi życiem rodzinnym. Nic
bardziej mylnego, on po prostu nie posiadał życia rodzinnego, a nie zaznając go
nie pojął co tak naprawdę stracił.
W
życiu dyrektora były tylko dwie sytuacje gdy siła uczucia przeważyła nad
racjonalnym rozumem. Pierwsza gdy dostał się na medycynę - będąc tak
szczęśliwym irracjonalnie popłakał się. Szczęście a więc uczucie wzięło górę
nad rozumem.
Druga
sytuacja miała miejsce dnia dzisiejszego. Dzisiaj.
Pukanie
do drzwi. Kiedy? Teraz. Stuk. Puk. Cichy mruk.
-Proszę.
Andrzej
Falkowicz. Zmieszany jak nie on. Siła rozumu. Obserwacja. Pomięta koszula.
Marynarka w jednej ręce, w drugiej jakaś płytka i teczka. CD płytka. Z
dokumentami teczka.
Siła
rozumu. Obserwacja. Jakiś problem.
-
Dzień dobry - powiedział pochmurnie
-
Dzień dobry, proszę usiąść.
Andrzej
usiadł i podał dyrektorowi teczkę. Tretter wziął do ręki. Przejechał raz dłonią
bo gładkiej pokrywie i spojrzał na Andrzeja. Siła rozumu. Przygnębienie,
smutek. Obserwacja.
-
Panie profesorze co to? - zapytał Tretter - Co to za papiery?
I
otworzył teczkę. Dwa świstki. A4. Siła rozumu.
Andrzej
zakłopotany podrapał się po brodzie i rzekł by ułatwić sprawę:
-
Jednym z papierów jest moje podanie o kilkumiesięczny urlop - powiedział -
Drugim rezygnacja z pracy profesor Schultz.
Spojrzał
na Trettera, a ten po raz drugi w swoim życiu poczuł zalążki siły uczucia. Żal.
Siła rozumu.
-
Oczywiście, rozumiem- kontynuował Andrzej - że, podanie o tak długi bezpłatny
urlop może być negatywnie rozpatrzone. Wtedy to...- zawahał się - chcę
zrezygnować z pracy.
Tretter
zdjął rogowe oprawki, oparł się na fotelu i spojrzał na Andrzeja:
-
Mogę znać chociaż powód tej decyzji?
-
Muszę zając się swoją rodziną...- i głos mu się załamał.
Oczy
ponownie zwilgotniały i po szorstkich policzkach znów zaczęły ściekać jak po wygiętej
rynnie, grochy łez.
Dyrektor
nie przyzwyczajony do takich scen, wpadł w popłoch i zmieszanie wielkie i
dopiero po chwili, już pewniej spojrzał na Falkowicza.
-
Jasna cholera - profesor był jeszcze bardziej zmieszany - Przepraszam Panie
dyrektorze to jest żałosne.
-
Albo ludzkie - skwitował Tretter
Andrzej
otarł łzy i podał dyrektorowi płytkę:
-
Jeszcze chcę to skonsultować z Panem. Proszę obejrzeć te zdjęcia z MRI.
I
Tretter obejrzał. I walczył. Ze sobą. Z tym by pod żadnym pozorem nie patrzeć
na ludzkiego Falkowicza. Na jego zdruzgotaną twarz. Na bezsensowną nadzieję w
jego oczach. Wtedy wpadał w zmieszanie. W siłę uczucia. A wolał siłę rozumu.
Skupił
się na ogromnej masie wielkości połówki cytryny na MRI.
Siła
rozumu:
-
Panie profesorze... - zaczął smutno - Ja nie jestem neurologiem,
neurochirurgiem, domyślam się, że Pan zna wybitnych specjalistów w tej
dziedzinie i oni potrafią...
-
Nie potrafią - przerwał mu - Chce znać Pańskie zdanie.
-
Po co? Przecież tu wszystko widać. Wątpię by to nie był złośliwy guz..
-
Jest złośliwy, to już wiadomo - odparł Andrzej - Mnie bardziej chodzi o możliwą
operacje.
Tretter
westchnął:
-
Operacja byłaby możliwa gdyby ktoś się jej podjął - spojrzał na profesora - A
domyślam się, że nikt nie chce mieć człowieka na sumieniu.
Andrzej
schował twarz w dłonie, potarł policzki i wpatrzył się twardo w Trettera:
-
Co więc Pan proponuje?
-
Łagodzące leczenie farmakologiczne i normalne życie
-
Do czasu - wtrącił - To normalne życie to kwestia tygodni, później tylko łóżko
i środki przeciwbólowe.
-
Ale będzie miał Pan kilka tygodni względnie normalnego życia - rzekł dyrektor -
Wiem, że to żadne pocieszenie lecz tylko to mogę Panu dać. Obawiam się, że
Pańska rezygnacja z pracy będzie konieczna a nie urlop, tak jak pierwotnie Pan
zamierzał.
-
Jak już będzie po ...- ściszył głos karcąc siebie w duchu za samą taką myśl -
Będę chciał wrócić do pracy. Muszę pracować. Coś robić. Nie myśleć.
Tretter
obdarzył Falkowicza jednym wymownym spojrzeniem. Zmieszanie. Pomieszanie.
Zalążek siły uczucia.
-
Nie rozumiem...pan za kilka tygodni nie...zaraz, czyje są te zdjęcia?
Bęc.
Ryp. Pip. Pach. Siła rozumu w piach. Schowajmy ją tak głęboko jak uczucie
rośnie wysoko.
-
Mój Boże - szepnął Tretter - Panie profesorze, proszę...
I
dalej nie wiedział co w tej sytuacji powinien powiedzieć.
Przed
oczami stanęła mu postać wyniosłej profesor Schultz, nie znał Anny, jego osąd
to były wyłącznie przypuszczenia i obserwacje - dumna, bardzo wyniosła a przy
tym tak piękna kobieta, jedna z piękniejszych jakie widział w życiu. Nawet
jeśli sama mało kiedy publicznie ulegała uczuciom - przy niej niemal każdy się
uśmiechał.
-
Proszę, żeby w miarę możliwości to pozostało tajemnicą - Andrzej powiedział
twardo - Aby nie rozgłaszać tego publicznie. Wersja ostateczna jest taka, że ja
idę na urlop, Anna rezygnuje z pracy tutaj.
-
Gdyby Pan czegoś potrzebował...
I
znów siła uczucia.
Andrzej
wstał i zbolały spojrzał na Trettera:
-
Ja się jeszcze nie poddałem Panie dyrektorze- rzekł - Tak łatwo nie pozwolę.
Siła
rozumu w piach. Schowajmy ją tak głęboko jak uczucie rośnie wysoko.
v
Zima
oblodziła jezdnie. Pierwszy ziew wiosny rozpuścił jezdnie. Wyszło gówno
rozpuszczone, po którym opona, śliza się jakby z gumy została zrobiona.
Nacisnął
pedał gazu. Zacięcie. Wściekle. Nacisnął.
Czerwone
światło. Jedne. Drugie . Zakręt. Rondo. Podmiejska uliczka. Furtka.
Wysiada.
Trzask
drzwi. W podskokach poprzez las do furtki Adam gna.
Bach
!
Adam
przewrócił się nam. Idąc do furtki wraz, na gównie rozpuszczonym poślizgnął się
nam.
-
Kurwa Mać! - wrzasnął łapiąc się za pośladek - No żesz kurwa!
W
kieszeniach spodni, z tyłu na jednym z pośladków spoczywał iPhone, który teraz
wraz z upadkiem całkowicie zespolił się z pośladkiem.
Wstał
i zadzwonił do furtki.
Chodnik.
Ścieszka. Drzwi frontowe. Szybko.
-
Adam?
Anna
otworzyła drzwi; stała w dresach, w których jak zwykle zresztą wyglądała
zjawiskowo, w rękach trzymając drewnianą szpatułkę.
-
Coś gotujesz? - zapytał?
-
W każdym razie się staram. Dobrze, że jesteś.
I
wtuliła się w z początku zaskoczonego Adama - po chwil objął przyjaciółkę i w
czuły opiekuńczy sposób pogładził ją po włosach.
-
Czeka Ciebie i jego dłuższe wytłumaczenie - odparł - To co...
Anna
uciszyła go smutnym wyrazem twarzy:
-
Dobrze, już dobrze. A teraz proszę cię idź do niego. Zamknął się w gabinecie i
nie chce z nikim rozmawiać.
-Pokłóciliście
się?
-
Niestety nie.
I Adam zdjął buty. Kurtkę. Czapkę. Szalik. Wróć,
czapki nie posiadał. Wyjął iPhona. Położył na ladzie. Pomasował pośladek.
Wszedł do gabinetu.
Czyli jednak Anna jest chora. Wielką szkoda, bi teraz czekają Andrzeja ciężkie miesiące. Mam nadzieję, że Adam jako dobry, młodszy brat go wspomoże.
OdpowiedzUsuńA ja tymczasem czekam na więcej Adama i Ireny! :*
ja czekam co będzie jak wiki dowie się że anna jest chora czy andrzej pobiegnie do wiki żeby go pocieszyła i będą razem oni i dużo jak można o fawi
OdpowiedzUsuńKolejna świetna część. Wszystkie opowiadania na Waszym blogu są bardzo dopracowane, a fabuła zawsze trzyma ciąg i sens. Mówiąc najprościej: blog trzyma poziom. Oby tak dalej dziewczyny! A piszecie świetnie :)
OdpowiedzUsuńDzięki wielkie. Takie komentarze są dla mnie niebywale mile i bardzo dużo znaczą;-)
UsuńCieszę się,że się podoba;-)
Ola