Bardzo późno, ale jeszcze we wtorek! Przepraszam was bardzo za to opóźnienie, ale nadal nie mam neta, w końcu maturzyści w wakacje wcaaaaaale nie przeglądają Kwejka, ani nic z tych rzeczy to po co naprawiać co kolwiek XD Także nie wiem kiedy w moje skromne progi internety zawitają z powrotem, ale w przyszłym tygodniu będzie Ola, więc ona nad wszystkim pewnie już zapanuje.
A i co do komentarza Heiver, właśnie edytowałam to i wstawiam teraz z telefonu, bo wykupiłam pakiet specjalnie na tą okazję. Powiem tak, co cie nie zabije to cie wzmocni, ale nie polecam nikomu, z małą dozą cierpliwości, takiej zabawy :D
Gdy
Anna wyszła do pracy, a było to koło godziny 6, Andrzej wstał z łóżka i z
niewiadomych powodów zaczął krążyć po sypialni by za chwile swoje kroki
skierować do przedpokoju. Tam stanął przed lustrem i w ciszy przyglądał się
swojemu odbiciu. Wiedział ze trawi go wysoka gorączka.
Ponownie
zerknął na swoje zmizerowane oblicze a
zobaczywszy raz jeszcze czerwone skórne wykwity coraz bujnie kolonizujące
niemal całą skórę twarzy od policzków aż po czoło, odwrócił wzrok i warknął
wściekle:
-
Ku*wa Mać.
Chociaż
normalnie Andrzej miarkował się w
używaniu niecenzuralnych wyrazów, dzisiaj był pewny iż słowo: Ku*wa Mać jakoby
na trwale wpiszę się w jego życie na przynajmniej dwa przyszłe tygodnie, tak
zresztą jak słowa: krosta, plamka, grudka czy też drapanie. -
Przeszedł
się jeszcze po salonie, podrygując rekami i trzęsąc się niczym epileptyk po
czym zmęczony tą przebieżką , położył się do łóżka i zasnął.
Około
godziny 11 przebudził się na chwilę by boleśnie odczuć na całym swoim ciele,
niebezpieczną progresje w rozrastaniu się krostek, które teraz po uniesieniu
koszuli przez Andrzeja, zaatakowały również tors.
Jak się bawić to na całego.
Trawiony
wysoką gorączko, uniósł drżącą rękę by sprawdzić godzinę na zegarku, a spojrzawszy
raz, opadł twardo głową na poduszkę.
-
Ku*wa Mać - warknął ponownie
W
godzinach południowych Adam miał zjawić się i dać mu leki. Profesor oczekiwał
więc brata wszelako nie dlatego aby jak najszybciej przyjąć leki ale po to by
ktoś, kto ma dwie w pełni sprawne , ruchome ręce, go podrapał. Toteż Andrzej
leżał na łóżku czekając i odczuwając świąd tak ogromny, niemal nie do
zniesienia, który teraz pochłaniając wszelkie jego myśli, wprowadzał go niemal
w stan obłędu.
Wstał
i podobnie jak alkoholik, który pozostając w stanie abstynencji przez pewien
czas, trzęsie się i poci na całym ciele, tak i on drżał, a po jego czerwonej , rozgorączkowanej
twarzy skapywały drobne kropelki potu.
-
Ku*wa Mać
Skupiając
się i tocząc polemikę myśli nad czymś ważnym, zwęził usta do tego stopnia iż
teraz przybrały postać cienkiej kreski. Całe jego ciało było napięte, na
muskularnych, wysypanych krostami przedramionach wyraźnie uwidoczniły się
żylaste ścięgna trawionych gorączką mięśni.
Nie
mógł się podrapać.....i był to fakt autentyczny. Wraz z nasłaniem ospy
wietrznej , natura nasłała również Anne, która jak rasowy kat pozbawiła go
sprawnych dwóch drapaczek w postaci prawej i lewej dłoni.
Postanowił działać.
Poszedł
do salonu a będąc tam uważnie go
zlustrował poszukując czegoś dostatecznie ostrego by sie podrapać jednak
zachowującego pewną dozę łagodności, która pozwoliła by utrzymać profesora przy
życiu.
Porzucając
nieodpartą chęć wykorzystania dużego
meksykańskiego kaktusa stojącego w kącie salonu oraz nie znajdując nic co
byłoby dobrym elementem zastępczym, Andrzej przeszedł do kuchni. Tam w jego
łapki wpadł duży kuchenny nóż ale myśląc trzeźwo i całkiem logicznie, odłożył
go na blat i swoje kroki skierował do jadalni połączonej z kuchnią, łagodnym i
delikatnym łukiem ściennym.
Tam
znalazł to czego szukał.
W
centralnej części pomieszczenia stał duży dębowy stół. O dużych, całkiem
ostrych dębowych kantach.
Podszedł
i przykucnął tyłem do jednego z rogów i począł ocierać się plecami wydając przy
tym dziwne i wyraziste odgłosy ulgi,
które postronnemu obserwatorowi mógłby skojarzyć się z czymś zgoła innym.
Andrzej...naprawdę nisko
upadłeś.
v
Wiktoria
cichutko weszła do rezydencji profesora dostając klucze od profesor Schultz.
Nie chciała dzwonić do domofonu i zrywać go z łóżko skoro tylko została
poinformowana iż większość czasu profesor Falkowicz spędza śpiąc, trawiony
wysoką gorączką.
A
więc weszła do przedpokoju delikatnie zamykając drzwi za sobą, bezszelestnie
zdjęła buty i niepewnie ruszyła przed siebie poruszając się niczym sarenka
zagnana do paszczy smoka.
Weszła
do kuchni a tam chcąc wejść do następnego pokoju zawahała się słysząc dziwne i
dosyć jednoznaczne odgłosy.
Widać nie czuję się aż tak
fatalnie skoro ma ochotę na figle. Jest sam czy z kobietą? Mam mu przerwać i
wejść czy może położyć leki w kuchni i wyjść?
Nie, nie ma mowy.
Wchodzę.....
I
weszła.
A
to co zobaczyła zaskoczyło ją tak mocno iż zatrzymała się w przejściu kuchni w
jadalnie i mruknęła ledwo słyszalne: Dzień dobry.
Profesor
wzdrygnął się i ogromnie zażenowany przerwał to co robił.
Mimo iż całe policzki miał i tak dostatecznie czerwone w wyniku gorączki, do
naczynek twarzy napłynęła świeża krew nadając teraz niemal purpurowy kolor
policzkom.
No Ku*wa Mać
Wiktoria
przez chwilę stała przyglądając się w ciszy Andrzejowi po czym ryknęła śmiechem
tak niepohamowanym i gwałtownym, który w trymiga wypełnił całą kuchnię i
jadalnie. Złapała się pod boki i już płacząc ze śmiechu obróciła głowę to w jedną to w drugą stronę
szukając miejsca gdzie mogłaby usiąść bowiem teraz już nie mogła się utrzymać
na nogach. Nie znalazłszy go jednak w najbliższej okolicy legła na podłodze i
niczym dziecko pod naporem ojcowskich łaskotek, zaczęła tarzać się po podłodze.
Zawstydzony
do granic możliwości Andrzej mruknął tylko:
-
Świetnie. Ze wszystkich osób w szpitalu
wysłała właśnie Panią.
-
Na początku byłam bardzo oporna aby tu przyjść - odpowiedziała niemal dusząc
się ze śmiechu - Ale wie Pan, panie profesorze? Teraz nie żałuje.
I
znów powietrze przeciął donośny i melodyjny ryk. Rudowłosa złapała się za
nadbrzusze starając się opanować własną przeponę.
-
Doprawdy Pani doktor, trochę profesjonalizmu - warknął - Czy ja tak dużo od
Pani wymagam? Jestem cierpiącym człowiekiem i po prostu chciałem się podrapać.
Czy to zabronione? Mnie wszystko cholernie swędzi!!!
Profesor
wstał i łypnął wściekle na Wiktorię.
-
A więc postanowił Pan wykorzystać motyw z księgi dżungli ? Gdy Baloo ocierał
się o palmę...Całkiem zmyślne. Tyle że on miał znacznie więcej włosów na
plecach i o dużą większą ich powierzchnie...No i był trochę
masywniejszy...bardziej tłuściutki..
-
To znaczy? Proszę skonkretyzować skoro rozpoczęła Pani takie głębokie
rozważania!
Andrzej
podparł się pod boki i groźnie zmarszczył czoło tym bardziej swoim wyglądem
rozbawiając Wiktorię.
-
To znaczy, że uratowałam Pana - skwitowała krótko
-
Uratowałam?
-
Przed uszkodzeniem kręgosłupa przez róg jadalnianego stołu oczywiście -
parsknęła ciągle chichocząc - Ale muszę przyznać, że włożył w to Pan całe swoje
serce, nawet nie słysząc, że weszłam....
-
Dosyć Pani Doktor - warknął- Śmiać się z chorego to istna nieprzyzwoitość, ale
już bić leżącego...to niegodziwe!!! Niech Pani do jasnej cholery przestanie się
śmiać!!!
Wiktoria
lekko się zarumieniła, przykucnęła i zakryła usta dłonią, niepohamowanie
parskając w nie.
Andrzej
widząc to wzniósł oczy ku niebu i westchnął tylko:
-
Dobrze, już dobrze bo się Pani udusi.
-
Dziękuję - odparła i znów zaczęła
zaraźliwie chichotać.
Zaraz
Andrzej pod naporem jej naturalnych uroków dołączył do niej. Mimo iż można
powiedzieć zbłaźnił się na całej linii, to i tak nadmierna wesołość lekarki
udzieliła się także i jemu. W tych chichotach i gwałtownych melodyjnych parsknięciach
było coś, co Andrzej po prostu uważał za urocze. Dlatego też po chwili dołączył
do Wiktorii śmiejąc się z całej sytuacji razem z nią. Przy tym ciągle
zawstydzony kręcił głową i marszczył obsypane krostami czoło.
-
Ale musi Pan profesor przyznać, że to było całkiem zabawne
-
Tak, to było całkiem zabawne....teraz...
-
Mam asa w rękawie - dokończyła troszkę poważniejąc.
-
Dokładnie, ma Pani asa w rękawie. Pytanie tylko co Pani z nim zrobi. -
powiedział figlarnie, puszczając do niej oczko.
-
Zrobię z tego użytek.
-
A litość dla chorego? Co z litością, współczuciem ? - zapytał rozbawiony
-
Dla Pana profesora nie powinno się mieć ani grama litości ani współczucia....bo
to może się odwrócić na nas i po prostu zabić...
-
A więc uważa Pani że jestem zabójczy?
Zabójczo przystojny
-
Coś w ten deseń.
-
A może tak...zabójczo uroczy, zabójczo przystojny...zabójczo..
-
Wkurzający - podsumowała Wiktoria, uśmiechając się pogodnie. Jak Pan się czuję
w ogóle?
-
Psychicznie czy fizycznie? - zapytał i zaraz na jego twarzy zakwitł szeroki
uśmiech jakoby przyćmiewający te gorączkowe rumieńce - Psychicznie czułem się
bardzo dobrze aż do tego przykrego incydentu na jakim mnie Pani nakryła...
-
Zawsze do usług...
-
Tak, właśnie tak myślałem. Natomiast fizycznie czuję się o dużo gorzej...Ciągle
robią mi się nowe krosty na torsie i na plecach...Wszystko mnie swędzi....Gdyby
mogła mnie Pani podrapać po plecach byłbym bardzo wdzięczny.
-
Nie ma mowy - odparła twardo - Profesor Schultz powiedziała mi, że...
-
No tak...nasze domowe gestapo - wykrzywił się złośliwie po czym dodał -
Profesor Schultz łatwo jest wydać dyspozycje, pobawić się w kata pozbawiając
mnie rąk...trudno natomiast wczuć się w moje cierpienie...
Andrzej
popatrzył błagalnie na Wiktorię, licząc w duchu, że zmiękczy ją do tego stopnia
aby swój cel osiągnąć. Ta jednak pokręciła głową i udając ogromny żal rzekła:
-To
naprawdę smutne.
-
Ahh zero litości i współczucia. Jest Pani niczym twardy i zimny głaz, nieczuły
na ogrom cierpień wokół siebie.
-
Pójdę po leki , a Pan niech się kładzie do łóżka.
- Ale może się jeszcze Pani zastanowi. Z
jadalni do kuchni daleka droga....
Wiktoria
uśmiechnęła się wycierając łzy rozbawienia powoli zatrzymujące się i
wysychające na szyi i policzkach. Ruszyła do kuchni.
Andrzej
odprowadził ją pożądliwym wzrokiem, delikatnie się krzywiąc przy przechodzeniu
przez całe ciało gorączkowego dreszczu wywołującego uczucie ogólnego
dyskomfortu.
Gdy
doktor Consalida zniknęła za ściennym łukiem , Andrzej uśmiechnął się
bezwiednie.
Za
chwilę z kuchni dobiegła do jego uszu kolejna salwa uroczego, kobiecego
śmiechu.
v
-Badanie
pokazuje duże rozbieżności między tym, jak widzą siebie mężczyźni, a jak
określają mężczyzn jako grupę społeczną. Polscy mężczyźni, podobnie jak
pozostali respondenci z całego świata, opisują siebie najczęściej jako
otwartych, inteligentnych, troskliwych, kierujących się określonymi zasadami
oraz ambitnych. Wyniki wskazują także na to, że mężczyźni są skłonni
przypisywać zupełnie odmienny zestaw cech innym facetom niż sobie. Zdaniem
badanych współczesny mężczyzna jest skupiony na karierze, pewny siebie,
ambitny, zadbany i nieustannie rywalizuje z innymi…* -
Irena oderwała wzrok od kolorowego czasopisma kobiecego gdy usłyszała dźwięk przekręcającego
się w zamku klucza. Gdy drzwi się otworzyły, Irena ujrzała Jakubka i Zapałę,
obydwu w stanie, delikatnie mówiąc, wskazującym. Wraz z nimi do mieszkania
wparował smród nieprzetrawionego alkoholu, który spowodował natychmiastowy
odruch wymiotny u kobiety. Obaj panowie w porozpinanych do połowy koszulach i
kurtkach zarzuconych na ramiona, właściwie wtoczyli się do pomieszczenia. Na
widok Niklińskiej na ich ustach wykwitł niezidentyfikowany grymas, który miał
chyba uchodzić za uśmiech.
-Dzieńdonryyy Irenko! – Zapała wykonał coś co
miało chyba uchodzić za ukłon, mało się przy tym nie wywracając. Jakubek próbował
nieudolnie złapać kolegę, wywracając przy tym donicę z potężną juką. Irena
poczuła współczucie dla rośliny z rodziny agawowatych, która stanowiła całkiem
przyjemną ozdobę kuchni. Do Borysa zaś zapała szczerą niechęcią.
-Ojojoj! Co to się porobiło?
-Ireeeenkooo… tylko nic komu nie mów! Niech to
sobie tutaj leży… jutro już tego nie będzie.- Przemek posłał kobiecie kolejny
pijacki grymas, po czym razem ze swoim towarzyszem przemieścił się, nie
wyrządzając przy tym już większych szkód, do swojego pokoju. Irena odprowadziła
ich morderczym wzrokiem, na sam koniec głęboko wzdychając.
-Inteligentni? Ambitni? Zadbani? Co za pieprzona
herezja. – mruknęła kobieta i pokręciwszy głową, dopiła swoją kawę zaś
czasopismo wyrzuciła do kosza. Aż szkoda, że jakieś biedne drzewo musiało poświęcić
swoje życie dla takiego szmatławca.
v
Pomimo kolejnego nocnego
dyżuru, Adam aż emanował dobrym humorem. Ludzie których mijał na ulicy patrzyli
na niego z lekkimi uśmieszkami albo z lekko skonsternowanymi minami,
wskazującymi jakoby uważali Krajewskiego za osobę lekko niepoczytalną. Tudzież
jakiegoś psychopatę. W końcu widok młodego mężczyzny z podkrążonymi oczami i
lekko psychopatycznym uśmiechem przyklejonym do twarzy, mógł wydawać się co
poniektórym odrobinę… niepokojący. Jednak ci nieliczni wybrańcy, którzy mieli
okazję poznać pana Krajewskiego, wiedzieli, że jest to typ lekkoducha, który
nie lubi kryć się ze swoim dobrym samopoczuciem. Z tym złym co prawda też nie,
o czym zdążyła przekonać się już pewna pani patomorfolog z Leśnej Góry.
Takie
dyżury mogłyby być codziennie… żadni połamani pijacy, żadne wyrostki i inne
tego typu pierdolety, które lubią objawiać się w nocy. Cisza i spokój! Jak
każdy lekarz, Adam szczególnie cenił sobie te noce, które nie obfitowały w
żadne anomalie i które można było poświęcić na o wiele bardziej ciekawe
zajęcia, jak choćby na ten przykład flirtowanie z pielęgniarkami czy spanie na
kanapie.
Krajewski szedł właśnie raźnym krokiem w stronę
hotelu rezydentów. Gdy przed jego oczami pojawił się już kształt budynku, przeciągnął
się z zadowoleniem. Naprawdę miał dziś dobry humor i to nie tylko z powodu
spokojnego dyżuru. Falkowicz jest chory i to na ospę, co napawało Adama pewnego
rodzaju satysfakcją. Nie żeby nie współczuł bratu… ale to zawsze stanie się
bardzo miłym wspomnieniem, które jeszcze niejednokrotnie przypomni mu się w
obecności Andrzeja. No i Anny. Najlepiej wspomina się przecież w gronie ludzi
najbliższych.
Po za tym choroba Falkowicza niosła ze sobą
jeszcze parę innych korzyści. Gdzie kota nie ma tam myszy harcują. To nie tak,
że Andrzej jakoś Adama ogranicza, ale czasem jak to starsi bracia, bywa
upierdliwy i swoje życie oraz problemy poszerza na jego własne. Pewnie badania
nad cząsteczką są ważne, utworzenie grupy naczyniowej też i kto jak kto, ale
Krajewski doskonale zdawał sobie z tego sprawę i dlatego tez wspierał Andrzeja
jak tylko mógł najlepiej. No ale czasem chciałby też pożyć własnymi problemami…
chociażby z kim i do jakiego klubu uda się dziś wieczorem albo też lepiej z kim
z tego nocnego klubu wyjdzie. Tak, czasem dobrze jest pożyć… bez Andrzejka i
jego obsesji na punkcie cudownej cząsteczki. Tym bardziej, że tym razem Adam
czuł się naprawdę wolny gdyż koło jego ukochanego braciszka skakała urocza
doktor Consalida, a nie on. To utwierdziło go w przekonaniu, że gdy Falkowicz w
końcu powróci do „świata żywych”, powinien być wręcz w szampańskim nastroju. Co
innego jeśli chodzi o Wiktorię, no ale cóż… przy odrobinie szczęścia i jego
niezawodnego wyczucia, dziś wieczorem będzie sobie balował w jednym z
najlepszych nocnych klubów w Warszawie podczas gdy jego rudowłosa przyjaciółka
będzie wyżywała się na bogu ducha winnym Zapale czy jakimś innym mięsie armatnim.
Życie jest piękne.
Gdy w końcu doszedł do celu, wyjął z kieszeni
klucz i spróbował otworzyć drzwi, ale poczuł opór w zamku. Zdziwiony nacisnął
klamkę. Drzwi uchyliły się bez żadnego oporu. Adam zmarszczył brwi. To było
dziwne. Nikt nigdy nie zostawiał ich otwartych. Wszedł po cichu do środka i
niezauwarzywszy nikogo, rozejrzał się po pomieszczeniu. Zauważył, że w kuchni
leży przewrócona donica z juką. Przez chwilę przez jego głowę przemknął szalony
pomysł, jakoby w hotelu znajdował się złodziej. Nie… daj spokój.
Nagle do jego uszu dotarł huk. Czując nagły
przypływ adrenaliny, który skutecznie odgonił jego zmęczenie, chwycił leżący na
blacie kuchennym nóż i wspiął się na górę, najciszej jak potrafił, przeskakując
po dwa stopnie naraz. Zatrzymał się na górze i nasłuchiwał. Miał wrażenie, że z
pokoju Jakubka dociera do niego jakieś dziwne mamrotanie. Ruszył w tamtym
kierunku, poruszając się niemal bezszelestnie. Odgłos nasilił się. Krajewski ścisnął
mocniej nóż i przełknął ślinę. Był już w połowie drogi, gdy jedne z drzwi
otworzyły się, niemalże nokautując go. Krajewskiego uratował tylko całkiem
niezły refleks.
-Co ty właściwie robisz? – zza drzwi wychyliła
się mała kobieca buzia, wykrzywiona grymasem niezadowolenia, który
niezauważalnie nabrał odcienia lekkiego przerażenia – I po co ci ten nóż?!
Adam spojrzał na kobietę po czym na trzymane w
ręce narzędzie jakby widział je pierwszy raz w życiu. Dopiero po chwili dotarło
do niego, że z jej perspektywy to on wygląda jak jakiś psychopata.
-Przepraszam, ale drzwi do mieszkania były
otwarte, a na dole leży wywalony kwiatek. A potem usłyszałem huk, więc
pomyślałem, że ktoś się włamał…
-Bo na dole leży stratowana, przez pijanego
Zapałę i jego kolona juka, tak?
-No… dobra może przesadziłem. – Adam zdobył się
na jeden ze swoich powalających (kobiety) uśmiechów i wzruszył lekko ramionami.
– A ty… co ty tu właściwie robisz?
-Yyy… mieszkam? – jej głos podszyty był
oczywistym sarkazmem.
-Mieszkasz? – Adam był kompletnie zbity z tropu.
Nie znał jej przecież, a nikt nic nie mówił o tym, że ma wprowadzić się jakaś
nowa rezydentka.
-Cholera, czy wszyscy faceci w tym domu muszą
być tacy popi**doleni?! – kończąc tym, jakże mało sympatycznym akcentem,
kobieta zatrzasnęła Adamowi drzwi przed nosem, pozostawiając go w totalnym
osłupieniu. Co ja właściwie takiego
powiedziałem?
Krajewski uśmiechnął się lekko do siebie po czym
ruszył na dół by odłożyć nóż. No cóż, pewnych kobiecych zachowań się nie
zrozumie. Nawet jeśli jest się nieźle obeznanym w temacie.
Gdy dotarł do kuchni, zmęczenie przyćmione
adrenaliną powróciło i to ze z dwojoną siłą. Ziewnął głęboko po czym wyjął z
szafki kubek i nastawił czajnik z wodą. Ciepła herbata i byle jak najszybciej
do łóżka, jeśli ma dziś zabalować. Usiadł na krześle i czekał aż woda się
zagotuje. Gdy usłyszał dochodzące z góry kroki, spojrzał w stronę schodzącej ze schodów Ireny.
Odprowadził ją do drzwi wzrokiem, choć ta nie zaszczyciła go nawet jednym
spojrzeniem. Pokręcił głową z niedowierzaniem i skupił swój wzrok na parującym
powoli czajniku. Dopiero po chwili przez mgłę zmęczenia oraz opadającego
podniecenia, dotarło do niego, że kobieta, z którą przed chwilą rozmawiał oraz
Irena, to jedna i ta sama osoba.
Nagle wybuchnął niepohamowanym śmiechem, nie
zwracając zbytniej uwagi na to, że jest sam. Jak mógł być tak głupi? Ale, niech
to szlak trafi, naprawdę jej wtedy nie poznał. Kiedy spoglądała na niego zza
drzwi swojego pokoju, wyglądała z goła inaczej. Bez ostrego, ciemnego makijażu,
kolczyków i włosów sterczących dzięki niemałej ilości żelu. Mieszkała z nimi co
prawda już parę miesięcy, ale Adam nigdy nie widział jej takiej… naturalnej.
Nic dziwnego, w końcu jakoś od początku nie przypadli sobie do gustu, więc to
całkiem normalne, że ograniczali też swoje spotkania do wymaganego minimum…
Adam ponownie przywołał do siebie wspomnienie
delikatnej twarzy, której rysy nasuwały mu skojarzenie z buzią dziecka. Bardzo
ładną buzią. O ślicznie wykrojonych ustach i dużych oczach, okolonych
wachlarzem czarnych rzęs. O małym, prostym nosku i ładnie zaznaczonych kościach
policzkowych. Każdy, pojedynczy szczegół jej twarzy wydawał mu się piękny w
taki… kobiecy sposób. Jednak gdy zebrał wszystko w jedną całość, którą tworzyła
twarz Ireny, jej urodę opisałby bardziej jako dziewczęcą niż kobiecą. Jeśli
dodać do tego jej szczupłą posturę, pozbawioną obfitych kobiecych kształtów, a w
zamian za to delikatnie zaokrągloną w miejscach, które zaokrąglone być powinny…
tak, Adam Krajewski zdążył już zrobić swój mały research.
W każdym razie wyglądało na to, że nasza pani
patomorfolog bez tony żelastwa i maski na twarzy jest całkiem przyjemną dla oka
kobietką. Tylko jeszcze ten jej charakterek… ale z drugiej strony Adam lubił
wyzwania. A Irena niewątpliwie była dla niego takim wyzwaniem. No a po za tym, nie
może być taka zła skoro polubiła się z Consalidą. Może to wszystko to wynik
złego, pierwszego wrażenia…
Adam wstał od stołu, gdy z jego rozmyślań wyrwał
go gwizd czajnika. Zalał swoją herbatę i oparł się o blat, czekając aż liście
zaparzą się do końca. Uśmiechnął się pod nosem.
Każde złe pierwsze wrażenie można zatrzeć. Z
resztą, Adam zawsze był zdania, że lepiej na samym początku pokazać się z tej
gorszej strony, a potem już tylko miło zaskakiwać potencjalną ofiarę.
Tak, doskonale wiedział z kim ma zamiar
przetańczyć dzisiejszą noc.
*Fragment artykułu zaczerpnięty ze strony: http://kobieta.dziennik.pl/twoje-emocje/artykuly/461130,facetologia-badanie-kanalu-tv-history.html
v
Anna
weszła do przedpokoju z furią trzaskając drzwiami frontowymi. Pośpiesznie
zdjęła szpilki, rzuciła torebkę na pierwsze lepsze miejsce w kącie przedpokoju
i nawet się nie miarkując poszła prosto do salonu, po drodze powolnie cedząc
siarczyste przekleństwa.
W
salonie otworzyła barek i wyjęła....Jacka Danielsa.
Oto co praca może uczynić z
człowieka.
Panie i panowie przed
państwem przykład klasycznej desperacji połączonej z frustracją.
Owe
hucznie zaanonsowane przybycie Anny, wybawiło
Andrzeja z łóżka, który zaciekawiony lecącym w stereo ciągle powtarzającym się zwrotem: Ku*wa Mać,
wyczłapał się z łóżka i niepewnie wszedł do salonu.
Anna
siedziała na kanapie, z miną męczennicy sącząc whisky, które zresztą
nienawidziła. No cóż...diabeł tkwi w szczegółach.
Na
jej bladej twarzy odmalował się wyraz tak głębokiego gniewu, usta zwęziły się w
cienką kreskę a brwi utwierdziły Andrzeja w przekonaniu, że jeszcze tylko jeden
łyk i z pewnością kolejny haust wraz z
poprzednimi znajdzie się na podłodze. Lub co gorsza na kanapie.
-
Szkoda na ciebie tak dobrego trunku - odparł subtelnie siadając obok Anny i
przyglądając się jej.
-
Smakuje jak stary pergamin - rzekła, wykrzywiając się - Nie wiem jak ty to
możesz pić. Jest ohydne.
-
A jednak pijesz - odrzekł prostolinijnie
-
Tak, bo miało pomóc. Odprężyć.....a na razie to tylko zbiera mi się na wymioty.
-
Trzeba tego wypić znacznie więcej żeby odpowiednio zadziałało - uśmiechnął się delikatnie-
Uwierz mi, wiem co mówię. Co się stało?
Anna
upiła z grymasem kolejny łyk i rzekła:
-Co
się stało? A no to , że Twoi rezydenci są nieobliczalni...- i ze szczegółami
opowiedziała Andrzejowi co dzisiaj się zdarzyło na sali numer 3. Słuchał z
ogólnym wyrazem zaciekawienia, co chwila kiwając głową ze zrozumieniem. Gdy
skończyła uśmiechnął się szeroko i rzekł:
-
Nie kochanie, oni nie są nieobliczalni. Oni są po prostu w pewnych kwestiach
ograniczeni. Słowem: to po prostu idioci.
-
Nic dodać, nic ująć - skwitowała krótko
-
Mam nadzieję, że udzieliłaś im odpowiedniej reprymendy - Andrzej wykrzywił się złośliwie
patrząc na Anne - Zachowują się jak małpy pierwszy raz wypuszczone na wybieg w
podmiejskim zoo.
-
Reprymendy? Ani jednemu ani drugiemu tego nie było trzeba. Jakubek jest tak
zdołowany, że żadna nagana nie jest mu potrzebna. Zapałe traktuje teraz jak ósmy
cud świata, rozkładając mu czerwony dywan gdy idzie korytarzem....- Na twarzy
Anny zakwitł szeroki, ironiczny uśmiech. Whisky powoli zaczynało działać- No
wiesz...żeby sobie czasem nóg nie pobrudził - dodała po czym upiła kolejny łyk.
-
Kiedy będą wyniki badań na obecność wirusa?
-
Dopiero za miesiąc
W
milczeniu pokiwał głową.
-
Ale to ty musisz z nimi porozmawiać na temat postępowania z pacjentami którzy
są nosicielami wirusa HIV. To Twoje zoo....
-
Już ja sobie z nimi porozmawiam. Wrócimy do przedszkola... Nie martw się
Andrzej
czule spojrzał na Anne, która teraz pod ostrzałem jego spojrzeń, rozpogodziła
się co nieco:
-
Wiesz, trochę mi go żal. Nie jest niczemu winny a mógł się zarazić. Jeśli ma
wirusa HIV praca jako chirurg jest...
-
Anno proszę, możemy o tym nie rozmawiać...ty mu współczujesz...
-
Oczywiście, że mu współczuję!!! Uważam, że jest to rzecz godna współczucia.
Wyobrażasz sobie co ten facet teraz przeżywa?
Andrzej
łypnął krzywo na Anne, wściekle pocierając swoją obandażowaną łapką o czerwony
od wykwitów nosek. Anna pośpiesznie złapała go za łokieć tym samym
uniemożliwiając mu drapanie. Rozbawiona tym jego niemal dziecięcym odruchem
roześmiała się uroczo i rzekła:
-
Aleś ty gruboskóry.
-
Chyba krostnoskóry - mruknął - Dajże mi
się podrapać!!!
-
Nie!- odparła stanowczo - I nie będę ci setny raz tłumaczyć dlaczego ci nie
wolno ! Do tej pory uważałam cię za całkiem trzeźwo myślącego człowieka. Za
rasowego homo homo sapiens.....ale teraz myślę, że to jedno homo należy
wykreślić.
Uśmiechnęła
się ironicznie i przyłożyła swoją rękę do czoła Andrzeja. Zmarszczyła brwi:
-
Andrzej, ty masz ze 40 stopni gorączki - stwierdziła poważnie.
-
Eureka! Po co mi termometr jak mam ciebie! Domowe gestapo i do tego wskazuje
temperaturę....Doprawdy to niesamowite!
-
Bardzo śmieszne Andrzej. Do łóżka! - wstała i ruszyła do kuchni - Zrobię ci
wodę z miodem i cytryną.
Poszedł
za nią.
-
Tak przy okazji, gratuluję ci świetnego wyboru pielęgniarki. Muszę przyznać, że
doktor Consalida ma wyczucie czasu, jeśli chodzi o szybkie i ciche wejścia - i
opowiedział jej dzisiejszą sytuacje, znowu w miarę odtwarzania wszystkiego od
początku, odczuwając owe "wielkie zażenowanie".
Już
w połowie jego opowieści, Anna zaczęła się głośno śmiać, a gdy skończył niemal
już płakała ze śmiechu. Na jej uprzednio zmęczonej twarzyczce, zakwitł jakiś
pogodny odcień, nadając jej tego niezwykłego kobiecego powabu, którego miała tak
dużo w zanadrzu.
Po
chwili opanowując własny śmiech rzekła:
-
Żałuję, że doktor Consalida nie miała kamery.
-
Ja nie żałuje - mruknął jeszcze lekko zawstydzony - Zresztą to Twoja wina.
Gdybyś nie zrobiła ze mnie uciesznego brudnawego bałwanka, to do tego by nie
doszło. Zmusiłaś mnie do tego.
Spojrzał
na nią lekko z wyrzutem, w którym wszelako można było sie dopatrzyć tej
czułości, która u Andrzeja była zarezerwowana wyłącznie dla Anny.
Odwzajemniła
ją, uśmiechając się tkliwie po czym z wyraźnym blaskiem w oczach odparła:
-
To nie moja wina kotku. To moja zasługa.
v
Irena weszła do domu wściekła niczym osa. Cóż,
początki bywają trudne jak chociażby dzisiejszy poranek, ale nikt nigdy nie
mówił, że zakończenie dnia ma być takie samo. Jednak z drugiej strony, wiadomo
powszechnie, że życie bywa bardziej przygniatające niż dupa słonia. No, a
przynajmniej tak zawsze sądziła Irena.
-Oho. Widzę po twojej minie, że lepiej się do
ciebie dziś nie odzywać. – mruknęła Wiktoria, odrywając na chwilę wzrok od
telewizora.
-Wiesz, zwykłe „cześć” by wystarczyło. Dopiero
potem mogłaś przemilczeć resztę rozmowy. – mruknęła Irena, podchodząc do szafek
i otwierając je kolejno w poszukiwaniu upragnionego napoju. – Mamy jakąś wódkę?
-Nie wydaje mi się.
-A cokolwiek z alkoholem? – zrezygnowanie w jej
głosie było niemalże namacalne.
-Obawiam się, że tylko płyn do chłodnic Przemka,
ale nie sądzę żeby ten dzień był AŻ tak zły.
-Może nie aż tak. – Irena poddała się kompletnie
i porzuciwszy nieużyteczną w tej chwili dla niej kuchnie, podeszła do kanapy na
której siedziała Wiktoria po czym opadła na nią ewidentnie wykończona. – Gdzie reszta?
-Agata siedzi u siebie, Adaś jak zwykle stroszy
piórka, wiesz jutro ma wolne, bo ostatnio trafiały mu się cały czas nocki, więc
dziś szykuje mu się długi wypad. A Przemek i Borys nadal odsypiają nocną
popijawę. Swoją drogą, zastanawiam się co im się obu stało. Chyba nigdy nie
widziałam ich w takim stanie. – kobieta pokręciła z niedowierzaniem głową.
-Miałam dziś rano tą niewątpliwą przyjemność
bycia świadkiem ich rychłego powrotu. Oprócz tego, że dokonali okrutnego
morderstwa juki i paru innych przedmiotów codziennego użytku, to raczej obyło
się bez większych szkód. – stwierdziła Niklińska kwaśnym tonem.
-Pocieszy cię to jeśli opowiem ci zabawną
historię z Falkowiczem w roli głównej? – Wiktoria uśmiechnęła się do
przyjaciółki chytrze, widząc, że musi jak najszybciej zająć się poprawą humoru
towarzyszki.
-Opowiadaj, a ja poudaję, że słucham. – Irena westchnęła
głęboko. Consalida zachichotała po czym poczęła snuć historię swego
przymusowego zesłania do „jaskini lwa”, jak określała rezydencję szanownego profesora
oraz o tym jak zastała go w jednoznacznej sytuacji z drewnianym stołem w jego
jadalni. Młodsza kobieta musiała przyznać, że taka rewelacja zdecydowania
poprawiała humor. Zwłaszcza jeśli dysponowało się wystarczająco rozbudowaną wyobraźnią.
Pod koniec obie przyjaciółki zaśmiewały się już wesoło, ocierając łzy z oczu.
-I po tym wszystkim, tak po prostu podałaś mu
leki, a potem gadaliście jak gdyby nigdy nic?
-No tak. Wiesz, zawsze myślałam, że Falkowicz to
taki typ, który może się śmiać z każdego tylko nie z siebie samego. Widocznie
się pomyliłam.
-Cóż… pozory często mylą. Wiem coś o tym. –
Irena uśmiechnęła się znacząco.
-Z resztą… na początku w ogóle wydawał mi się
totalnym bucem. Typowym macho, zapatrzonym w siebie, który myśli, że może mieć
wszystko i wszystkich. No i co jak co, ale od samego początku się na mnie
uwziął. Ale teraz… im dłużej go znam, tym więcej zyskuje w moich oczach. Teraz myślę
sobie, że to nie tylko świetny chirurg, ale i nawet całkiem …
-Fajny facet? – Niklińska przyglądała się
uważnie Consalidzie, której zamyślony wzrok skupił się na widoku gdzieś za
oknem.
-Noo… może to trochę za dużo powiedziane. –
Wiktoria ponownie przeniosła wzrok na swoją towarzyszkę. Ta zaś pokiwała powoli
głową, po czym z całkowicie poważnym wyrazem twarzy i wesołymi iskierkami w
ciemnych oczach, rzekła:
-Ktoś tu chyba nam się troszkę zauroczył.
-Irena…
-Nie „irenuj” mi tu. – przerwała jej młodsza
kobieta – Widzę, że on ci się powoli zaczyna podobać. Nie musisz zaprzeczać tym
bardziej, że to nic złego. W sumie ty nie masz nikogo i on też, chociaż…
-Co chociaż? – Wiktoria momentalnie poczuła narastającą
w niej ciekawość. Nie to żeby miało to dla niej jakieś znaczenie, z kim
spotyka się Falkowicz. Była po prostu
ciekawa jaka kobieta jest w stanie wytrzymać z takim kimś jak on.
-Tak sobie czasem myślę… coś jest między nim, a
profesor Shultz. – Irena pokiwała głową, jakby na potwierdzenie swoich słów.
-No wiesz, znają się podobno od czasów studiów,
więc pewnie są ze sobą blisko, ale na pewno nie są kochankami. A przynajmniej ja
nigdy nie zauważyłam żeby zachowywali się w jakiś sposób, który wskazywałby
żeby…
-Bo nie umiesz obserwować ludzi. – przerwała jej
Irena – Uwierz mi, że ludzkie ciało nie potrafi kłamać tak jak ludzki umysł.
Zawsze jest coś co zdradza człowieka. Gdybyś bardziej im się przyjrzała to
wiedziałabyś o czym mówię.
-Chyba naoglądałaś się za dużo „Magii kłamstwa”!
– Consalida zaśmiała się głośno.
-Wystarczyło, że poczytałam parę dobrych
książek. Reszta to już lata doświadczeń. – kąciki ust Ireny wygięły się w
delikatnym uśmiechu, który Wiktoria często widziała gdy młodsza kobieta
przypominała sobie jakieś wydarzenia z wcześniejszych lat jej życia. Choć Irena
nie opowiadała wiele o swojej przeszłości to Consalida wiedziała, że Niklińska
wiele lat spędziła w samotności, zaprzyjaźniając się z bardzo nielicznymi
osobami. Co prawda nigdy nie narzekała na to, że tych osób było niewiele,
twierdząc, że będąc z natury samotniczką, takie życie jej po prostu odpowiadało.
Wspominając więc pewnie o owych latach doświadczeń, wiedziała co mówi. W końcu
człowiek, który stara się przez większość swego życia pozostać niewidzialnym
pewnie potrafi dostrzec coś, co umknęło by przeciętnej osobie. Mimo to Wiktoria
postanowiła raczej pozostać przy swojej wersji, jeśli chodzi o domniemany
romans Falkowicza i Anny.
-A tak swoją drogą to co tak właściwie popsuło
ci dziś humor? – Consalida postanowiła zmienić temat na bardziej neutralny.
-Nie co, a kto. Chociaż może i „coś” to o wiele
lepsze określenie. – Irena momentalnie spochmurniała.
-No to
kto? Morozow? – Wiktoria wiedziała, że ekscentryczny Rosjanin nigdy nie był
zadowolony z faktu, że dostał pod swoje (nietoperzowate) skrzydła młodą stażystkę
i współpraca z nim do najłatwiejszych nie należała.
-Morozow wziął dzisiaj wolne, tak wiem, że to
dziwne. – skomentowała Irena widząc niedowierzanie w oczach Wiktorii – No, a
przecież nie można mnie było zostawić samej w prosektorium, a po co dać mi
wolny dzień? No i na zastępstwo przyszła do mnie Kingusia. – ostatnie słowo
wypowiedziała tak jadowitym tonem, że aż Consalida się skrzywiła.
Kinga, jakkolwiek mogłoby się nie wydawać na
pierwszy rzut oka , nie była tak do końca milutka i sympatyczna. A na pewno nie
dla takich osób jak Irena, które oprócz osobliwego wyglądu, posiadały też
osobliwy charakter. Wiktorii zdarzyło się już nie raz słyszeć, niezbyt
dyskretne uwagi blondynki, na temat różnych pacjentów, którzy przewinęli się
przez szpital w Leśnej Górze. Z resztą był to jeden z kilku powodów dla których
niewiele osób, a zwłaszcza lekarzy, lubiło doktor Walczyk.
-Dała ci popalić, co?
-Nie tylko ona… dostałam dziś na stół topielca,
facet lat 46. W dodatku taki, który popływał sobie dobrych parę miesięcy w
Wiśle. Oczywiście Kingusia stanęła w drugim końcu pokoju, jak najdalej od tego
cholernego smrodu i zajęła się… jakby to ująć? A tak, prowadzeniem szeroko pojętej
dokumentacji całego badania. Nagrywała sobie na dyktafon wszyściuteńko, nie
dotykając nawet jednym, cholernym tipsem tych zwłok! Nie żeby musiała, przecież
po paru miesiącach stażu, jestem w stanie samodzielnie przeprowadzić
kompleksową sekcję. Podsumowując więc, siedziałam bite 3 godziny nad tą szarą
masą doszukując się chyba z 5 razy jakichkolwiek ran, nakłóć czy znamion, bo
według pani Walczyk za każdym razem sprawdzałam niedokładnie. No i oczywiście,
jakże potrzebne pytania uzupełniające typu: „Czy skóra zmarłego ma jasnoróżowy
kolor, który wskazywałby na obecność tlenku węgla w krwi?” – zakończyła,
naśladując jadowicie słodki ton głosu Kingi. – Co z tego, że facet to jedna,
wielka szara kupa! Nie wierzę, że to mówię, ale mam nadzieje, że Morozow już
jutro wróci. Może to i gbur, ale przynajmniej jest profesjonalistą. A ta cała
Kingusia… jak ona może w ogóle tu pracować?!
-Też się nad tym zastanawiam.
Obydwie kobiety podskoczyły na dźwięk głosu
Adama, który zszedł właśnie z piętra. Uśmiech przyklejony do jego twarzy oraz
niewybredny strój, jednoznacznie wskazywały, że dziś w nocy zamierza bawić się
do upadłego.
-Podsłuchiwałeś? – Wiktoria zmarszczyła lekko
brwi. Twarz Ireny pozostawała nieprzenikniona.
-To złe określenie. Przechodziłem i przypadkiem
usłyszałem co nieco. – Krajewski posłał swoim koleżankom jeden ze swoich
rozbrajających uśmiechów. – A zatem, widzę, że ktoś ma dziś niezbyt dobry
dzień.
-Jeśli o to ci chodzi to wcale nie polepszasz
sprawy. – mruknęła Niklińska, patrząc na niego spode łba.
-Ale mogę. Znam idealne lekarstwo na takie dni
jak ten.
-Tak? A niby jakie? – spytała z niedowierzaniem
Wiktoria.
-Muzyka, drinki… no i oczywiście towarzystwo
najgorętszego chirurga w tym mieście. – Krajewski bez cienia skromności,
wskazał na siebie. Kobiety wymieniły rozbawione spojrzenia po czym wstały z
kanapy.
-Wiesz co Krajewski? Jako twoja przyjaciółka,
która nie liczy na nic więcej z twojej strony, wolę pozostawić twoje boskie
ciało do użytku jakieś zdesperowanej kobiecie, których niewątpliwie pełno w
miejscach w których bywasz. A ty Irena?
-Chyba… nie dojrzałam jeszcze do tego typu
rozrywek. – Irena wzruszyła delikatnie ramionami. Ruszyła na górę zaraz za
Wiktorią, gdy poczuła na nadgarstku lekki uścisk dłoni Adama.
-Raczej jesteś ponad takie rozrywki.
-Nazywaj to jak chcesz. – mruknęła Niklińska,
obdarowując Adama nieprzychylnym spojrzeniem. Uśmiech z twarzy Krajewskiego
ustąpił miejsca lekko zamyślonemu wyrazowi twarzy. Wiktoria przystanęła, będąc
już prawie na samej górze, by przysłuchać się rozmowie.
-Słuchaj, ja wiem co myślisz sobie o mnie.
Wtedy, gdy powiedziałaś, że Falkowicz jest moim bratem… głupio wyszło, a ja zachowałem
się jak ostatni idiota. Ale wierz mi, że nawet jako idiotę da się mnie lubić.
Prawda Wiki? – mężczyzna zerknął w stronę Consalidy.
-Cóż to akurat jest kwestia sporna.
-Nie pomagasz mi, wiesz? – mruknął Krajewski, na
co Wiktoria zachichotała cicho. Adam ponownie zwrócił się do Ireny.
-W każdym razie… przepraszam cię. Wiem, że dobre
wrażenie można zrobić tylko za pierwszym razem, ale zwarzywszy na okoliczności,
może dasz mi drugą szansę?
-Kurcze Adaś mogłeś mnie uprzedzić, że masz
zamiar odstawić coś takiego. Poszłabym po kamerę czy coś. – Consalida wpatrywała
się w Adama z malującym się na twarzy zdziwieniem. Adam Krajewski, który płaszczy się przed Ireną Niklińską. Chyba sama w
to nie wierzę
-Trochę marną porę wybrałeś sobie na robienie
tego „drugiego wrażenia”, ale… niech będzie. – Irena westchnęła po czym
uśmiechnęła się delikatnie.
-A zatem próbujemy jeszcze raz? – na twarz Adama
wrócił jego markowy wyszczerz.
-Próbujemy.
Po czym oboje, Irena i Adam, wymienili uścisk
dłoni jako przypieczętowanie ich nowego paktu pokoju. Wiktoria uśmiechnęła
się na ten widok i cichutko,
pozostawiając ich już samych sobie, wdrapała się do swojego pokoju.
Irena zaś, nie zdawała sobie sprawy, że owy pakt
był w tym momencie dla niej niczym umowa z samym diabłem, bowiem teraz nic już
nie mogło powstrzymać Krajewskiego od zrealizowania jego porannych planów,
względem pani Niklińskiej.
Świetne, a ta scena z FaWi rewelacyjna ahahaha xD A i wreszcie się zauroczyli w sobie ;3 Czekam na nexta i dużo fawiowych scenek ;p
OdpowiedzUsuńSuper. "..." Fajny moment z FaWi ;3 Opłacało się poczekać :D
OdpowiedzUsuńWow *,* Różne miałam wyobrażenia na temat wizyty Wiktorii u Andrzeja, ale czegoś takiego w życiu się nie spodziewałam haha :D Jesteście po prostu genialne ;) Awww między FaWi zaczyna się coraz więcej dziać, zauroczenie <3 Ale pomimo tego, że to strasznie powoli się dzieje, wasze opowiadanie nie jest nudne, wręcz przeciwnie :)
OdpowiedzUsuńWidzę, że rozwijacie się na różnych frontach :) Kryminały też wam świetnie idą, brutalne zamordowanie juki, Zapała powinien się za to smażyć w piekle haha :D
Adam&Irena, polubiłam tą parę i czekam na ciekawe rozwinięcie tego wątku ;)
Rzadko komentuję, ale obiecuję to nadrobić ;) Czekam na nexta :*
No powiem wam szczerze, że spotkanie FaWi w domu Andrzejka mnie rozwaliło HAHAHA Falkowicz będący w bliskich kontaktach ze stołem w jadalni xD Oj rozwija się ta ich "znajomość". Zapała i Borysek jak dzieci z przedszkola. Irenka z naszym kochanym Casanovą-może być ciekawie...
OdpowiedzUsuńNie mogę się już doczekać kolejnej części
Florentyna
Można się jeszcze jakoś niedługo spodziewać nexta albo jutro z rana ;p
OdpowiedzUsuńZa pół godz bedzie bo juz sprawdzam błędy....
UsuńPozdrawiam
Ola
Ok, czekam bo warto :)
UsuńWiem ,że ostatnio nie komentuję,ale po prostu nie wiem ,co mogłabym napisać . TO JEST GENIALNE!!!!! MOJE ULUBIONE OPOWIADANIE!!! Czapki z głów !!!! :D
OdpowiedzUsuń