wtorek, 1 lipca 2014

XII "Zasługa"



Bardzo późno, ale jeszcze we wtorek! Przepraszam was bardzo za to opóźnienie, ale nadal nie mam neta, w końcu maturzyści w wakacje wcaaaaaale nie przeglądają Kwejka, ani nic z tych rzeczy to po co naprawiać co kolwiek XD Także nie wiem kiedy w moje skromne progi internety zawitają z powrotem, ale w przyszłym tygodniu będzie Ola, więc ona nad wszystkim pewnie już zapanuje. 
A i co do komentarza Heiver, właśnie edytowałam to i wstawiam teraz z telefonu, bo wykupiłam pakiet specjalnie na tą okazję. Powiem tak, co cie nie zabije to cie wzmocni, ale nie polecam nikomu, z małą dozą cierpliwości, takiej zabawy :D



Gdy Anna wyszła do pracy, a było to koło godziny 6, Andrzej wstał z łóżka i z niewiadomych powodów zaczął krążyć po sypialni by za chwile swoje kroki skierować do przedpokoju. Tam stanął przed lustrem i w ciszy przyglądał się swojemu odbiciu. Wiedział ze trawi go wysoka gorączka.
Ponownie zerknął na swoje zmizerowane oblicze  a zobaczywszy raz jeszcze czerwone skórne wykwity coraz bujnie kolonizujące niemal całą skórę twarzy od policzków aż po czoło, odwrócił wzrok i warknął wściekle:
- Ku*wa Mać.
Chociaż normalnie  Andrzej miarkował się w używaniu niecenzuralnych wyrazów, dzisiaj był pewny iż słowo: Ku*wa Mać jakoby na trwale wpiszę się w jego życie na przynajmniej dwa przyszłe tygodnie, tak zresztą jak słowa: krosta, plamka, grudka czy też drapanie. -
Przeszedł się jeszcze po salonie, podrygując rekami i trzęsąc się niczym epileptyk po czym zmęczony tą przebieżką , położył się do łóżka i zasnął.
Około godziny 11 przebudził się na chwilę by boleśnie odczuć na całym swoim ciele, niebezpieczną progresje w rozrastaniu się krostek, które teraz po uniesieniu koszuli przez Andrzeja, zaatakowały również tors.
Jak się bawić to na całego.
Trawiony wysoką gorączko, uniósł drżącą rękę by sprawdzić godzinę na zegarku, a spojrzawszy raz, opadł twardo głową na poduszkę.
- Ku*wa Mać - warknął ponownie
W godzinach południowych Adam miał zjawić się i dać mu leki. Profesor oczekiwał więc brata wszelako nie dlatego aby jak najszybciej przyjąć leki ale po to by ktoś, kto ma dwie w pełni sprawne , ruchome ręce, go podrapał. Toteż Andrzej leżał na łóżku czekając i odczuwając świąd tak ogromny, niemal nie do zniesienia, który teraz pochłaniając wszelkie jego myśli, wprowadzał go niemal w stan obłędu.
Wstał i podobnie jak alkoholik, który pozostając w stanie abstynencji przez pewien czas, trzęsie się i poci na całym ciele, tak i on drżał, a po jego czerwonej , rozgorączkowanej twarzy skapywały drobne kropelki potu.
- Ku*wa Mać 
Skupiając się i tocząc polemikę myśli nad czymś ważnym, zwęził usta do tego stopnia iż teraz przybrały postać cienkiej kreski. Całe jego ciało było napięte, na muskularnych, wysypanych krostami przedramionach wyraźnie uwidoczniły się żylaste ścięgna  trawionych gorączką mięśni.
Nie mógł się podrapać.....i był to fakt autentyczny. Wraz z nasłaniem ospy wietrznej , natura nasłała również Anne, która jak rasowy kat pozbawiła go sprawnych dwóch drapaczek w postaci prawej i lewej dłoni.
 Postanowił działać.
Poszedł do salonu  a będąc tam uważnie go zlustrował poszukując czegoś dostatecznie ostrego by sie podrapać jednak zachowującego pewną dozę łagodności, która pozwoliła by utrzymać profesora przy życiu.
Porzucając nieodpartą chęć  wykorzystania dużego meksykańskiego kaktusa stojącego w kącie salonu oraz nie znajdując nic co byłoby dobrym elementem zastępczym, Andrzej przeszedł do kuchni. Tam w jego łapki wpadł duży kuchenny nóż ale myśląc trzeźwo i całkiem logicznie, odłożył go na blat i swoje kroki skierował do jadalni połączonej z kuchnią, łagodnym i delikatnym łukiem ściennym.
Tam znalazł to czego szukał.
W centralnej części pomieszczenia stał duży dębowy stół. O dużych, całkiem ostrych dębowych kantach.
Podszedł i przykucnął tyłem do jednego z rogów i począł ocierać się plecami wydając przy tym dziwne  i wyraziste odgłosy ulgi, które postronnemu obserwatorowi mógłby skojarzyć się z czymś zgoła innym.
Andrzej...naprawdę nisko upadłeś.
v   
Wiktoria cichutko weszła do rezydencji profesora dostając klucze od profesor Schultz. Nie chciała dzwonić do domofonu i zrywać go z łóżko skoro tylko została poinformowana iż większość czasu profesor Falkowicz spędza śpiąc, trawiony wysoką gorączką.
A więc weszła do przedpokoju delikatnie zamykając drzwi za sobą, bezszelestnie zdjęła buty i niepewnie ruszyła przed siebie poruszając się niczym sarenka zagnana do paszczy smoka.
Weszła do kuchni a tam chcąc wejść do następnego pokoju zawahała się słysząc dziwne i dosyć jednoznaczne odgłosy.
Widać nie czuję się aż tak fatalnie skoro ma ochotę na figle. Jest sam czy z kobietą? Mam mu przerwać i wejść czy może położyć leki w kuchni i wyjść?
Nie, nie ma mowy. Wchodzę.....
I weszła.
A to co zobaczyła zaskoczyło ją tak mocno iż zatrzymała się w przejściu kuchni w jadalnie i mruknęła ledwo słyszalne: Dzień dobry.
Profesor wzdrygnął się  i  ogromnie zażenowany przerwał to co robił. Mimo iż całe policzki miał i tak dostatecznie czerwone w wyniku gorączki, do naczynek twarzy napłynęła świeża krew nadając teraz niemal purpurowy kolor policzkom.
No Ku*wa Mać
Wiktoria przez chwilę stała przyglądając się w ciszy Andrzejowi po czym ryknęła śmiechem tak niepohamowanym i gwałtownym, który w trymiga wypełnił całą kuchnię i jadalnie. Złapała się pod boki i już płacząc ze śmiechu  obróciła głowę to w jedną to w drugą stronę szukając miejsca gdzie mogłaby usiąść bowiem teraz już nie mogła się utrzymać na nogach. Nie znalazłszy go jednak w najbliższej okolicy legła na podłodze i niczym dziecko pod naporem ojcowskich łaskotek, zaczęła tarzać się po podłodze.
Zawstydzony do granic możliwości Andrzej mruknął tylko:
-  Świetnie. Ze wszystkich osób w szpitalu wysłała właśnie Panią.
- Na początku byłam bardzo oporna aby tu przyjść - odpowiedziała niemal dusząc się ze śmiechu - Ale wie Pan, panie profesorze? Teraz nie żałuje.
I znów powietrze przeciął donośny i melodyjny ryk. Rudowłosa złapała się za nadbrzusze starając się opanować własną przeponę.
- Doprawdy Pani doktor, trochę profesjonalizmu - warknął - Czy ja tak dużo od Pani wymagam? Jestem cierpiącym człowiekiem i po prostu chciałem się podrapać. Czy to zabronione? Mnie wszystko cholernie swędzi!!!
Profesor wstał i łypnął wściekle na Wiktorię.
- A więc postanowił Pan wykorzystać motyw z księgi dżungli ? Gdy Baloo ocierał się o palmę...Całkiem zmyślne. Tyle że on miał znacznie więcej włosów na plecach i o dużą większą ich powierzchnie...No i był trochę masywniejszy...bardziej tłuściutki..
- To znaczy? Proszę skonkretyzować skoro rozpoczęła Pani takie głębokie rozważania!
Andrzej podparł się pod boki i groźnie zmarszczył czoło tym bardziej swoim wyglądem rozbawiając Wiktorię.
- To znaczy, że uratowałam Pana - skwitowała krótko
- Uratowałam?
- Przed uszkodzeniem kręgosłupa przez róg jadalnianego stołu oczywiście - parsknęła ciągle chichocząc - Ale muszę przyznać, że włożył w to Pan całe swoje serce, nawet nie słysząc, że weszłam....
- Dosyć Pani Doktor - warknął- Śmiać się z chorego to istna nieprzyzwoitość, ale już bić leżącego...to niegodziwe!!! Niech Pani do jasnej cholery przestanie się śmiać!!!
Wiktoria lekko się zarumieniła, przykucnęła i zakryła usta dłonią, niepohamowanie parskając w nie.
Andrzej widząc to wzniósł oczy ku niebu i  westchnął tylko:
- Dobrze, już dobrze bo się Pani udusi.
- Dziękuję - odparła  i znów zaczęła zaraźliwie chichotać.
Zaraz Andrzej pod naporem jej naturalnych uroków dołączył do niej. Mimo iż można powiedzieć zbłaźnił się na całej linii, to i tak nadmierna wesołość lekarki udzieliła się także i jemu. W tych chichotach i gwałtownych melodyjnych parsknięciach było coś, co Andrzej po prostu uważał za urocze. Dlatego też po chwili dołączył do Wiktorii śmiejąc się z całej sytuacji razem z nią. Przy tym ciągle zawstydzony kręcił głową i marszczył obsypane krostami czoło.
- Ale musi Pan profesor przyznać, że to było całkiem zabawne
- Tak, to było całkiem zabawne....teraz...
- Mam asa w rękawie - dokończyła troszkę poważniejąc.
- Dokładnie, ma Pani asa w rękawie. Pytanie tylko co Pani z nim zrobi. - powiedział figlarnie, puszczając do niej oczko.
- Zrobię z tego użytek.
- A litość dla chorego? Co z litością, współczuciem ? - zapytał rozbawiony
- Dla Pana profesora nie powinno się mieć ani grama litości ani współczucia....bo to może się odwrócić na nas i po prostu zabić...
- A więc uważa Pani że jestem zabójczy?
Zabójczo przystojny
- Coś w ten deseń.
- A może tak...zabójczo uroczy, zabójczo przystojny...zabójczo..
- Wkurzający - podsumowała Wiktoria, uśmiechając się pogodnie. Jak Pan się czuję w ogóle?
- Psychicznie czy fizycznie? - zapytał i zaraz na jego twarzy zakwitł szeroki uśmiech jakoby przyćmiewający te gorączkowe rumieńce - Psychicznie czułem się bardzo dobrze aż do tego przykrego incydentu na jakim mnie Pani nakryła...
- Zawsze do usług...
- Tak, właśnie tak myślałem. Natomiast fizycznie czuję się o dużo gorzej...Ciągle robią mi się nowe krosty na torsie i na plecach...Wszystko mnie swędzi....Gdyby mogła mnie Pani podrapać po plecach byłbym bardzo wdzięczny.
- Nie ma mowy - odparła twardo - Profesor Schultz powiedziała mi, że...
- No tak...nasze domowe gestapo - wykrzywił się złośliwie po czym dodał - Profesor Schultz łatwo jest wydać dyspozycje, pobawić się w kata pozbawiając mnie rąk...trudno natomiast wczuć się w moje cierpienie...
Andrzej popatrzył błagalnie na Wiktorię, licząc w duchu, że zmiękczy ją do tego stopnia aby swój cel osiągnąć. Ta jednak pokręciła głową i udając ogromny żal rzekła:
-To naprawdę smutne.
- Ahh zero litości i współczucia. Jest Pani niczym twardy i zimny głaz, nieczuły na ogrom cierpień wokół siebie.
- Pójdę po leki , a Pan niech się kładzie do łóżka.
-  Ale może się jeszcze Pani zastanowi. Z jadalni do kuchni daleka droga....
Wiktoria uśmiechnęła się wycierając łzy rozbawienia powoli zatrzymujące się i wysychające na szyi i policzkach. Ruszyła do kuchni.
Andrzej odprowadził ją pożądliwym wzrokiem, delikatnie się krzywiąc przy przechodzeniu przez całe ciało gorączkowego dreszczu wywołującego uczucie ogólnego dyskomfortu.
Gdy doktor Consalida zniknęła za ściennym łukiem , Andrzej uśmiechnął się bezwiednie.
Za chwilę z kuchni dobiegła do jego uszu kolejna salwa uroczego, kobiecego śmiechu.
v   
-Badanie pokazuje duże rozbieżności między tym, jak widzą siebie mężczyźni, a jak określają mężczyzn jako grupę społeczną. Polscy mężczyźni, podobnie jak pozostali respondenci z całego świata, opisują siebie najczęściej jako otwartych, inteligentnych, troskliwych, kierujących się określonymi zasadami oraz ambitnych. Wyniki wskazują także na to, że mężczyźni są skłonni przypisywać zupełnie odmienny zestaw cech innym facetom niż sobie. Zdaniem badanych współczesny mężczyzna jest skupiony na karierze, pewny siebie, ambitny, zadbany i nieustannie rywalizuje z innymi…* - Irena oderwała wzrok od kolorowego czasopisma kobiecego gdy usłyszała dźwięk przekręcającego się w zamku klucza. Gdy drzwi się otworzyły, Irena ujrzała Jakubka i Zapałę, obydwu w stanie, delikatnie mówiąc, wskazującym. Wraz z nimi do mieszkania wparował smród nieprzetrawionego alkoholu, który spowodował natychmiastowy odruch wymiotny u kobiety. Obaj panowie w porozpinanych do połowy koszulach i kurtkach zarzuconych na ramiona, właściwie wtoczyli się do pomieszczenia. Na widok Niklińskiej na ich ustach wykwitł niezidentyfikowany grymas, który miał chyba uchodzić za uśmiech.
-Dzieńdonryyy Irenko! – Zapała wykonał coś co miało chyba uchodzić za ukłon, mało się przy tym nie wywracając. Jakubek próbował nieudolnie złapać kolegę, wywracając przy tym donicę z potężną juką. Irena poczuła współczucie dla rośliny z rodziny agawowatych, która stanowiła całkiem przyjemną ozdobę kuchni. Do Borysa zaś zapała szczerą niechęcią.
-Ojojoj! Co to się porobiło?
-Ireeeenkooo… tylko nic komu nie mów! Niech to sobie tutaj leży… jutro już tego nie będzie.- Przemek posłał kobiecie kolejny pijacki grymas, po czym razem ze swoim towarzyszem przemieścił się, nie wyrządzając przy tym już większych szkód, do swojego pokoju. Irena odprowadziła ich morderczym wzrokiem, na sam koniec głęboko wzdychając.
-Inteligentni? Ambitni? Zadbani? Co za pieprzona herezja. – mruknęła kobieta i pokręciwszy głową, dopiła swoją kawę zaś czasopismo wyrzuciła do kosza. Aż szkoda, że jakieś biedne drzewo musiało poświęcić swoje życie dla takiego szmatławca.
v   
Pomimo kolejnego nocnego dyżuru, Adam aż emanował dobrym humorem. Ludzie których mijał na ulicy patrzyli na niego z lekkimi uśmieszkami albo z lekko skonsternowanymi minami, wskazującymi jakoby uważali Krajewskiego za osobę lekko niepoczytalną. Tudzież jakiegoś psychopatę. W końcu widok młodego mężczyzny z podkrążonymi oczami i lekko psychopatycznym uśmiechem przyklejonym do twarzy, mógł wydawać się co poniektórym odrobinę… niepokojący. Jednak ci nieliczni wybrańcy, którzy mieli okazję poznać pana Krajewskiego, wiedzieli, że jest to typ lekkoducha, który nie lubi kryć się ze swoim dobrym samopoczuciem. Z tym złym co prawda też nie, o czym zdążyła przekonać się już pewna pani patomorfolog z Leśnej Góry.
Takie dyżury mogłyby być codziennie… żadni połamani pijacy, żadne wyrostki i inne tego typu pierdolety, które lubią objawiać się w nocy. Cisza i spokój! Jak każdy lekarz, Adam szczególnie cenił sobie te noce, które nie obfitowały w żadne anomalie i które można było poświęcić na o wiele bardziej ciekawe zajęcia, jak choćby na ten przykład flirtowanie z pielęgniarkami czy spanie na kanapie.
Krajewski szedł właśnie raźnym krokiem w stronę hotelu rezydentów. Gdy przed jego oczami pojawił się już kształt budynku, przeciągnął się z zadowoleniem. Naprawdę miał dziś dobry humor i to nie tylko z powodu spokojnego dyżuru. Falkowicz jest chory i to na ospę, co napawało Adama pewnego rodzaju satysfakcją. Nie żeby nie współczuł bratu… ale to zawsze stanie się bardzo miłym wspomnieniem, które jeszcze niejednokrotnie przypomni mu się w obecności Andrzeja. No i Anny. Najlepiej wspomina się przecież w gronie ludzi najbliższych.
Po za tym choroba Falkowicza niosła ze sobą jeszcze parę innych korzyści. Gdzie kota nie ma tam myszy harcują. To nie tak, że Andrzej jakoś Adama ogranicza, ale czasem jak to starsi bracia, bywa upierdliwy i swoje życie oraz problemy poszerza na jego własne. Pewnie badania nad cząsteczką są ważne, utworzenie grupy naczyniowej też i kto jak kto, ale Krajewski doskonale zdawał sobie z tego sprawę i dlatego tez wspierał Andrzeja jak tylko mógł najlepiej. No ale czasem chciałby też pożyć własnymi problemami… chociażby z kim i do jakiego klubu uda się dziś wieczorem albo też lepiej z kim z tego nocnego klubu wyjdzie. Tak, czasem dobrze jest pożyć… bez Andrzejka i jego obsesji na punkcie cudownej cząsteczki. Tym bardziej, że tym razem Adam czuł się naprawdę wolny gdyż koło jego ukochanego braciszka skakała urocza doktor Consalida, a nie on. To utwierdziło go w przekonaniu, że gdy Falkowicz w końcu powróci do „świata żywych”, powinien być wręcz w szampańskim nastroju. Co innego jeśli chodzi o Wiktorię, no ale cóż… przy odrobinie szczęścia i jego niezawodnego wyczucia, dziś wieczorem będzie sobie balował w jednym z najlepszych nocnych klubów w Warszawie podczas gdy jego rudowłosa przyjaciółka będzie wyżywała się na bogu ducha winnym Zapale czy jakimś innym mięsie armatnim. Życie jest piękne.
Gdy w końcu doszedł do celu, wyjął z kieszeni klucz i spróbował otworzyć drzwi, ale poczuł opór w zamku. Zdziwiony nacisnął klamkę. Drzwi uchyliły się bez żadnego oporu. Adam zmarszczył brwi. To było dziwne. Nikt nigdy nie zostawiał ich otwartych. Wszedł po cichu do środka i niezauwarzywszy nikogo, rozejrzał się po pomieszczeniu. Zauważył, że w kuchni leży przewrócona donica z juką. Przez chwilę przez jego głowę przemknął szalony pomysł, jakoby w hotelu znajdował się złodziej. Nie… daj spokój.
Nagle do jego uszu dotarł huk. Czując nagły przypływ adrenaliny, który skutecznie odgonił jego zmęczenie, chwycił leżący na blacie kuchennym nóż i wspiął się na górę, najciszej jak potrafił, przeskakując po dwa stopnie naraz. Zatrzymał się na górze i nasłuchiwał. Miał wrażenie, że z pokoju Jakubka dociera do niego jakieś dziwne mamrotanie. Ruszył w tamtym kierunku, poruszając się niemal bezszelestnie. Odgłos nasilił się. Krajewski ścisnął mocniej nóż i przełknął ślinę. Był już w połowie drogi, gdy jedne z drzwi otworzyły się, niemalże nokautując go. Krajewskiego uratował tylko całkiem niezły refleks.
-Co ty właściwie robisz? – zza drzwi wychyliła się mała kobieca buzia, wykrzywiona grymasem niezadowolenia, który niezauważalnie nabrał odcienia lekkiego przerażenia – I po co ci ten nóż?!
Adam spojrzał na kobietę po czym na trzymane w ręce narzędzie jakby widział je pierwszy raz w życiu. Dopiero po chwili dotarło do niego, że z jej perspektywy to on wygląda jak jakiś psychopata.
-Przepraszam, ale drzwi do mieszkania były otwarte, a na dole leży wywalony kwiatek. A potem usłyszałem huk, więc pomyślałem, że ktoś się włamał…
-Bo na dole leży stratowana, przez pijanego Zapałę i jego kolona juka, tak?
-No… dobra może przesadziłem. – Adam zdobył się na jeden ze swoich powalających (kobiety) uśmiechów i wzruszył lekko ramionami. – A ty… co ty tu właściwie robisz?
-Yyy… mieszkam? – jej głos podszyty był oczywistym sarkazmem.
-Mieszkasz? – Adam był kompletnie zbity z tropu. Nie znał jej przecież, a nikt nic nie mówił o tym, że ma wprowadzić się jakaś nowa rezydentka.
-Cholera, czy wszyscy faceci w tym domu muszą być tacy popi**doleni?! – kończąc tym, jakże mało sympatycznym akcentem, kobieta zatrzasnęła Adamowi drzwi przed nosem, pozostawiając go w totalnym osłupieniu. Co ja właściwie takiego powiedziałem?
Krajewski uśmiechnął się lekko do siebie po czym ruszył na dół by odłożyć nóż. No cóż, pewnych kobiecych zachowań się nie zrozumie. Nawet jeśli jest się nieźle obeznanym w temacie.
Gdy dotarł do kuchni, zmęczenie przyćmione adrenaliną powróciło i to ze z dwojoną siłą. Ziewnął głęboko po czym wyjął z szafki kubek i nastawił czajnik z wodą. Ciepła herbata i byle jak najszybciej do łóżka, jeśli ma dziś zabalować. Usiadł na krześle i czekał aż woda się zagotuje. Gdy usłyszał dochodzące z góry kroki, spojrzał  w stronę schodzącej ze schodów Ireny. Odprowadził ją do drzwi wzrokiem, choć ta nie zaszczyciła go nawet jednym spojrzeniem. Pokręcił głową z niedowierzaniem i skupił swój wzrok na parującym powoli czajniku. Dopiero po chwili przez mgłę zmęczenia oraz opadającego podniecenia, dotarło do niego, że kobieta, z którą przed chwilą rozmawiał oraz Irena, to jedna i ta sama osoba.
Nagle wybuchnął niepohamowanym śmiechem, nie zwracając zbytniej uwagi na to, że jest sam. Jak mógł być tak głupi? Ale, niech to szlak trafi, naprawdę jej wtedy nie poznał. Kiedy spoglądała na niego zza drzwi swojego pokoju, wyglądała z goła inaczej. Bez ostrego, ciemnego makijażu, kolczyków i włosów sterczących dzięki niemałej ilości żelu. Mieszkała z nimi co prawda już parę miesięcy, ale Adam nigdy nie widział jej takiej… naturalnej. Nic dziwnego, w końcu jakoś od początku nie przypadli sobie do gustu, więc to całkiem normalne, że ograniczali też swoje spotkania do wymaganego minimum…
Adam ponownie przywołał do siebie wspomnienie delikatnej twarzy, której rysy nasuwały mu skojarzenie z buzią dziecka. Bardzo ładną buzią. O ślicznie wykrojonych ustach i dużych oczach, okolonych wachlarzem czarnych rzęs. O małym, prostym nosku i ładnie zaznaczonych kościach policzkowych. Każdy, pojedynczy szczegół jej twarzy wydawał mu się piękny w taki… kobiecy sposób. Jednak gdy zebrał wszystko w jedną całość, którą tworzyła twarz Ireny, jej urodę opisałby bardziej jako dziewczęcą niż kobiecą. Jeśli dodać do tego jej szczupłą posturę, pozbawioną obfitych kobiecych kształtów, a w zamian za to delikatnie zaokrągloną w miejscach, które zaokrąglone być powinny… tak, Adam Krajewski zdążył już zrobić swój mały research.
W każdym razie wyglądało na to, że nasza pani patomorfolog bez tony żelastwa i maski na twarzy jest całkiem przyjemną dla oka kobietką. Tylko jeszcze ten jej charakterek… ale z drugiej strony Adam lubił wyzwania. A Irena niewątpliwie była dla niego takim wyzwaniem. No a po za tym, nie może być taka zła skoro polubiła się z Consalidą. Może to wszystko to wynik złego, pierwszego wrażenia…
Adam wstał od stołu, gdy z jego rozmyślań wyrwał go gwizd czajnika. Zalał swoją herbatę i oparł się o blat, czekając aż liście zaparzą się do końca. Uśmiechnął się pod nosem.
Każde złe pierwsze wrażenie można zatrzeć. Z resztą, Adam zawsze był zdania, że lepiej na samym początku pokazać się z tej gorszej strony, a potem już tylko miło zaskakiwać potencjalną ofiarę.
Tak, doskonale wiedział z kim ma zamiar przetańczyć dzisiejszą noc.



v   
Anna weszła do przedpokoju z furią trzaskając drzwiami frontowymi. Pośpiesznie zdjęła szpilki, rzuciła torebkę na pierwsze lepsze miejsce w kącie przedpokoju i nawet się nie miarkując poszła prosto do salonu, po drodze powolnie cedząc siarczyste przekleństwa.
W salonie otworzyła barek i wyjęła....Jacka Danielsa.
Oto co praca może uczynić z człowieka.
Panie i panowie przed państwem przykład klasycznej desperacji połączonej z frustracją.
Owe hucznie zaanonsowane przybycie Anny, wybawiło  Andrzeja z łóżka, który zaciekawiony lecącym w stereo  ciągle powtarzającym się zwrotem: Ku*wa Mać, wyczłapał się z łóżka i niepewnie wszedł do salonu.
Anna siedziała na kanapie, z miną męczennicy sącząc whisky, które zresztą nienawidziła. No cóż...diabeł tkwi w szczegółach.
Na jej bladej twarzy odmalował się wyraz tak głębokiego gniewu, usta zwęziły się w cienką kreskę a brwi utwierdziły Andrzeja w przekonaniu, że jeszcze tylko jeden łyk i z pewnością kolejny haust  wraz z poprzednimi znajdzie się na podłodze. Lub co gorsza na kanapie.
- Szkoda na ciebie tak dobrego trunku - odparł subtelnie siadając obok Anny i przyglądając się jej.
- Smakuje jak stary pergamin - rzekła, wykrzywiając się - Nie wiem jak ty to możesz pić. Jest ohydne.
- A jednak pijesz - odrzekł prostolinijnie
- Tak, bo miało pomóc. Odprężyć.....a na razie to tylko zbiera mi się na wymioty.
- Trzeba tego wypić znacznie więcej żeby odpowiednio zadziałało - uśmiechnął się delikatnie- Uwierz mi, wiem co mówię. Co się stało?
Anna upiła z grymasem kolejny łyk i rzekła:
-Co się stało? A no to , że Twoi rezydenci są nieobliczalni...- i ze szczegółami opowiedziała Andrzejowi co dzisiaj się zdarzyło na sali numer 3. Słuchał z ogólnym wyrazem zaciekawienia, co chwila kiwając głową ze zrozumieniem. Gdy skończyła uśmiechnął się szeroko i rzekł:
- Nie kochanie, oni nie są nieobliczalni. Oni są po prostu w pewnych kwestiach ograniczeni. Słowem: to po prostu idioci.
- Nic dodać, nic ująć - skwitowała krótko
- Mam nadzieję, że udzieliłaś im odpowiedniej reprymendy - Andrzej wykrzywił się złośliwie patrząc na Anne - Zachowują się jak małpy pierwszy raz wypuszczone na wybieg w podmiejskim zoo.
- Reprymendy? Ani jednemu ani drugiemu tego nie było trzeba. Jakubek jest tak zdołowany, że żadna nagana nie jest mu potrzebna. Zapałe traktuje teraz jak ósmy cud świata, rozkładając mu czerwony dywan gdy idzie korytarzem....- Na twarzy Anny zakwitł szeroki, ironiczny uśmiech. Whisky powoli zaczynało działać- No wiesz...żeby sobie czasem nóg nie pobrudził - dodała po czym upiła kolejny łyk.
- Kiedy będą wyniki badań na obecność wirusa?
- Dopiero za miesiąc
W milczeniu pokiwał głową.
- Ale to ty musisz z nimi porozmawiać na temat postępowania z pacjentami którzy są nosicielami wirusa HIV. To Twoje zoo....
- Już ja sobie z nimi porozmawiam. Wrócimy do przedszkola... Nie martw się
Andrzej czule spojrzał na Anne, która teraz pod ostrzałem jego spojrzeń, rozpogodziła się co nieco:
- Wiesz, trochę mi go żal. Nie jest niczemu winny a mógł się zarazić. Jeśli ma wirusa HIV praca jako chirurg jest...
- Anno proszę, możemy o tym nie rozmawiać...ty mu współczujesz...
- Oczywiście, że mu współczuję!!! Uważam, że jest to rzecz godna współczucia. Wyobrażasz sobie co ten facet teraz przeżywa?
Andrzej łypnął krzywo na Anne, wściekle pocierając swoją obandażowaną łapką o czerwony od wykwitów nosek. Anna pośpiesznie złapała go za łokieć tym samym uniemożliwiając mu drapanie. Rozbawiona tym jego niemal dziecięcym odruchem roześmiała się uroczo i rzekła:
- Aleś ty gruboskóry.
- Chyba krostnoskóry  - mruknął - Dajże mi się podrapać!!!
- Nie!- odparła stanowczo - I nie będę ci setny raz tłumaczyć dlaczego ci nie wolno ! Do tej pory uważałam cię za całkiem trzeźwo myślącego człowieka. Za rasowego homo homo sapiens.....ale teraz myślę, że to jedno homo należy wykreślić.
Uśmiechnęła się ironicznie i przyłożyła swoją rękę do czoła Andrzeja. Zmarszczyła brwi:
- Andrzej, ty masz ze 40 stopni gorączki - stwierdziła poważnie.
- Eureka! Po co mi termometr jak mam ciebie! Domowe gestapo i do tego wskazuje temperaturę....Doprawdy to niesamowite!
- Bardzo śmieszne Andrzej. Do łóżka! - wstała i ruszyła do kuchni - Zrobię ci wodę z miodem i cytryną.
Poszedł za nią.
- Tak przy okazji, gratuluję ci świetnego wyboru pielęgniarki. Muszę przyznać, że doktor Consalida ma wyczucie czasu, jeśli chodzi o szybkie i ciche wejścia - i opowiedział jej dzisiejszą sytuacje, znowu w miarę odtwarzania wszystkiego od początku, odczuwając owe "wielkie zażenowanie".
Już w połowie jego opowieści, Anna zaczęła się głośno śmiać, a gdy skończył niemal już płakała ze śmiechu. Na jej uprzednio zmęczonej twarzyczce, zakwitł jakiś pogodny odcień, nadając jej tego niezwykłego kobiecego powabu, którego miała tak dużo w zanadrzu.
Po chwili opanowując własny śmiech rzekła:
- Żałuję, że doktor Consalida nie miała kamery.
- Ja nie żałuje - mruknął jeszcze lekko zawstydzony - Zresztą to Twoja wina. Gdybyś nie zrobiła ze mnie uciesznego brudnawego bałwanka, to do tego by nie doszło. Zmusiłaś mnie do tego.
Spojrzał na nią lekko z wyrzutem, w którym wszelako można było sie dopatrzyć tej czułości, która u Andrzeja była zarezerwowana wyłącznie dla Anny.
Odwzajemniła ją, uśmiechając się tkliwie po czym z wyraźnym blaskiem w oczach odparła:
- To nie moja wina kotku. To moja zasługa.
v   
Irena weszła do domu wściekła niczym osa. Cóż, początki bywają trudne jak chociażby dzisiejszy poranek, ale nikt nigdy nie mówił, że zakończenie dnia ma być takie samo. Jednak z drugiej strony, wiadomo powszechnie, że życie bywa bardziej przygniatające niż dupa słonia. No, a przynajmniej tak zawsze sądziła Irena.
-Oho. Widzę po twojej minie, że lepiej się do ciebie dziś nie odzywać. – mruknęła Wiktoria, odrywając na chwilę wzrok od telewizora.
-Wiesz, zwykłe „cześć” by wystarczyło. Dopiero potem mogłaś przemilczeć resztę rozmowy. – mruknęła Irena, podchodząc do szafek i otwierając je kolejno w poszukiwaniu upragnionego napoju. – Mamy jakąś wódkę?
-Nie wydaje mi się.
-A cokolwiek z alkoholem? – zrezygnowanie w jej głosie było niemalże namacalne.
-Obawiam się, że tylko płyn do chłodnic Przemka, ale nie sądzę żeby ten dzień był AŻ tak zły.
-Może nie aż tak. – Irena poddała się kompletnie i porzuciwszy nieużyteczną w tej chwili dla niej kuchnie, podeszła do kanapy na której siedziała Wiktoria po czym opadła na nią ewidentnie wykończona. – Gdzie reszta?
-Agata siedzi u siebie, Adaś jak zwykle stroszy piórka, wiesz jutro ma wolne, bo ostatnio trafiały mu się cały czas nocki, więc dziś szykuje mu się długi wypad. A Przemek i Borys nadal odsypiają nocną popijawę. Swoją drogą, zastanawiam się co im się obu stało. Chyba nigdy nie widziałam ich w takim stanie. – kobieta pokręciła z niedowierzaniem głową.
-Miałam dziś rano tą niewątpliwą przyjemność bycia świadkiem ich rychłego powrotu. Oprócz tego, że dokonali okrutnego morderstwa juki i paru innych przedmiotów codziennego użytku, to raczej obyło się bez większych szkód. – stwierdziła Niklińska kwaśnym tonem.
-Pocieszy cię to jeśli opowiem ci zabawną historię z Falkowiczem w roli głównej? – Wiktoria uśmiechnęła się do przyjaciółki chytrze, widząc, że musi jak najszybciej zająć się poprawą humoru towarzyszki.
-Opowiadaj, a ja poudaję, że słucham. – Irena westchnęła głęboko. Consalida zachichotała po czym poczęła snuć historię swego przymusowego zesłania do „jaskini lwa”, jak określała rezydencję szanownego profesora oraz o tym jak zastała go w jednoznacznej sytuacji z drewnianym stołem w jego jadalni. Młodsza kobieta musiała przyznać, że taka rewelacja zdecydowania poprawiała humor. Zwłaszcza jeśli dysponowało się wystarczająco rozbudowaną wyobraźnią. Pod koniec obie przyjaciółki zaśmiewały się już wesoło, ocierając łzy z oczu.
-I po tym wszystkim, tak po prostu podałaś mu leki, a potem gadaliście jak gdyby nigdy nic?
-No tak. Wiesz, zawsze myślałam, że Falkowicz to taki typ, który może się śmiać z każdego tylko nie z siebie samego. Widocznie się pomyliłam.
-Cóż… pozory często mylą. Wiem coś o tym. – Irena uśmiechnęła się znacząco.
-Z resztą… na początku w ogóle wydawał mi się totalnym bucem. Typowym macho, zapatrzonym w siebie, który myśli, że może mieć wszystko i wszystkich. No i co jak co, ale od samego początku się na mnie uwziął. Ale teraz… im dłużej go znam, tym więcej zyskuje w moich oczach. Teraz myślę sobie, że to nie tylko świetny chirurg, ale i nawet całkiem …
-Fajny facet? – Niklińska przyglądała się uważnie Consalidzie, której zamyślony wzrok skupił się na widoku gdzieś za oknem.
-Noo… może to trochę za dużo powiedziane. – Wiktoria ponownie przeniosła wzrok na swoją towarzyszkę. Ta zaś pokiwała powoli głową, po czym z całkowicie poważnym wyrazem twarzy i wesołymi iskierkami w ciemnych oczach, rzekła:
-Ktoś tu chyba nam się troszkę zauroczył.
-Irena…
-Nie „irenuj” mi tu. – przerwała jej młodsza kobieta – Widzę, że on ci się powoli zaczyna podobać. Nie musisz zaprzeczać tym bardziej, że to nic złego. W sumie ty nie masz nikogo i on też, chociaż…
-Co chociaż? – Wiktoria momentalnie poczuła narastającą w niej ciekawość. Nie to żeby miało to dla niej jakieś znaczenie, z kim spotyka  się Falkowicz. Była po prostu ciekawa jaka kobieta jest w stanie wytrzymać z takim kimś jak on.
-Tak sobie czasem myślę… coś jest między nim, a profesor Shultz. – Irena pokiwała głową, jakby na potwierdzenie swoich słów.
-No wiesz, znają się podobno od czasów studiów, więc pewnie są ze sobą blisko, ale na pewno nie są kochankami. A przynajmniej ja nigdy nie zauważyłam żeby zachowywali się w jakiś sposób, który wskazywałby żeby…
-Bo nie umiesz obserwować ludzi. – przerwała jej Irena – Uwierz mi, że ludzkie ciało nie potrafi kłamać tak jak ludzki umysł. Zawsze jest coś co zdradza człowieka. Gdybyś bardziej im się przyjrzała to wiedziałabyś o czym mówię.
-Chyba naoglądałaś się za dużo „Magii kłamstwa”! – Consalida zaśmiała się głośno.
-Wystarczyło, że poczytałam parę dobrych książek. Reszta to już lata doświadczeń. – kąciki ust Ireny wygięły się w delikatnym uśmiechu, który Wiktoria często widziała gdy młodsza kobieta przypominała sobie jakieś wydarzenia z wcześniejszych lat jej życia. Choć Irena nie opowiadała wiele o swojej przeszłości to Consalida wiedziała, że Niklińska wiele lat spędziła w samotności, zaprzyjaźniając się z bardzo nielicznymi osobami. Co prawda nigdy nie narzekała na to, że tych osób było niewiele, twierdząc, że będąc z natury samotniczką, takie życie jej po prostu odpowiadało. Wspominając więc pewnie o owych latach doświadczeń, wiedziała co mówi. W końcu człowiek, który stara się przez większość swego życia pozostać niewidzialnym pewnie potrafi dostrzec coś, co umknęło by przeciętnej osobie. Mimo to Wiktoria postanowiła raczej pozostać przy swojej wersji, jeśli chodzi o domniemany romans Falkowicza i Anny.
-A tak swoją drogą to co tak właściwie popsuło ci dziś humor? – Consalida postanowiła zmienić temat na bardziej neutralny.
-Nie co, a kto. Chociaż może i „coś” to o wiele lepsze określenie. – Irena momentalnie spochmurniała.
-No  to kto? Morozow? – Wiktoria wiedziała, że ekscentryczny Rosjanin nigdy nie był zadowolony z faktu, że dostał pod swoje (nietoperzowate) skrzydła młodą stażystkę i współpraca z nim do najłatwiejszych nie należała.
-Morozow wziął dzisiaj wolne, tak wiem, że to dziwne. – skomentowała Irena widząc niedowierzanie w oczach Wiktorii – No, a przecież nie można mnie było zostawić samej w prosektorium, a po co dać mi wolny dzień? No i na zastępstwo przyszła do mnie Kingusia. – ostatnie słowo wypowiedziała tak jadowitym tonem, że aż Consalida się skrzywiła.
Kinga, jakkolwiek mogłoby się nie wydawać na pierwszy rzut oka , nie była tak do końca milutka i sympatyczna. A na pewno nie dla takich osób jak Irena, które oprócz osobliwego wyglądu, posiadały też osobliwy charakter. Wiktorii zdarzyło się już nie raz słyszeć, niezbyt dyskretne uwagi blondynki, na temat różnych pacjentów, którzy przewinęli się przez szpital w Leśnej Górze. Z resztą był to jeden z kilku powodów dla których niewiele osób, a zwłaszcza lekarzy, lubiło doktor Walczyk.
-Dała ci popalić, co?
-Nie tylko ona… dostałam dziś na stół topielca, facet lat 46. W dodatku taki, który popływał sobie dobrych parę miesięcy w Wiśle. Oczywiście Kingusia stanęła w drugim końcu pokoju, jak najdalej od tego cholernego smrodu i zajęła się… jakby to ująć? A tak, prowadzeniem szeroko pojętej dokumentacji całego badania. Nagrywała sobie na dyktafon wszyściuteńko, nie dotykając nawet jednym, cholernym tipsem tych zwłok! Nie żeby musiała, przecież po paru miesiącach stażu, jestem w stanie samodzielnie przeprowadzić kompleksową sekcję. Podsumowując więc, siedziałam bite 3 godziny nad tą szarą masą doszukując się chyba z 5 razy jakichkolwiek ran, nakłóć czy znamion, bo według pani Walczyk za każdym razem sprawdzałam niedokładnie. No i oczywiście, jakże potrzebne pytania uzupełniające typu: „Czy skóra zmarłego ma jasnoróżowy kolor, który wskazywałby na obecność tlenku węgla w krwi?” – zakończyła, naśladując jadowicie słodki ton głosu Kingi. – Co z tego, że facet to jedna, wielka szara kupa! Nie wierzę, że to mówię, ale mam nadzieje, że Morozow już jutro wróci. Może to i gbur, ale przynajmniej jest profesjonalistą. A ta cała Kingusia… jak ona może w ogóle tu pracować?!
-Też się nad tym zastanawiam.
Obydwie kobiety podskoczyły na dźwięk głosu Adama, który zszedł właśnie z piętra. Uśmiech przyklejony do jego twarzy oraz niewybredny strój, jednoznacznie wskazywały, że dziś w nocy zamierza bawić się do upadłego.
-Podsłuchiwałeś? – Wiktoria zmarszczyła lekko brwi. Twarz Ireny pozostawała nieprzenikniona.
-To złe określenie. Przechodziłem i przypadkiem usłyszałem co nieco. – Krajewski posłał swoim koleżankom jeden ze swoich rozbrajających uśmiechów. – A zatem, widzę, że ktoś ma dziś niezbyt dobry dzień.
-Jeśli o to ci chodzi to wcale nie polepszasz sprawy. – mruknęła Niklińska, patrząc na niego spode łba.
-Ale mogę. Znam idealne lekarstwo na takie dni jak ten.
-Tak? A niby jakie? – spytała z niedowierzaniem Wiktoria.
-Muzyka, drinki… no i oczywiście towarzystwo najgorętszego chirurga w tym mieście. – Krajewski bez cienia skromności, wskazał na siebie. Kobiety wymieniły rozbawione spojrzenia po czym wstały z kanapy.
-Wiesz co Krajewski? Jako twoja przyjaciółka, która nie liczy na nic więcej z twojej strony, wolę pozostawić twoje boskie ciało do użytku jakieś zdesperowanej kobiecie, których niewątpliwie pełno w miejscach w których bywasz. A ty Irena?
-Chyba… nie dojrzałam jeszcze do tego typu rozrywek. – Irena wzruszyła delikatnie ramionami. Ruszyła na górę zaraz za Wiktorią, gdy poczuła na nadgarstku lekki uścisk dłoni Adama.
-Raczej jesteś ponad takie rozrywki.
-Nazywaj to jak chcesz. – mruknęła Niklińska, obdarowując Adama nieprzychylnym spojrzeniem. Uśmiech z twarzy Krajewskiego ustąpił miejsca lekko zamyślonemu wyrazowi twarzy. Wiktoria przystanęła, będąc już prawie na samej górze, by przysłuchać się rozmowie.
-Słuchaj, ja wiem co myślisz sobie o mnie. Wtedy, gdy powiedziałaś, że Falkowicz jest moim bratem… głupio wyszło, a ja zachowałem się jak ostatni idiota. Ale wierz mi, że nawet jako idiotę da się mnie lubić. Prawda Wiki? – mężczyzna zerknął w stronę Consalidy.
-Cóż to akurat jest kwestia sporna.
-Nie pomagasz mi, wiesz? – mruknął Krajewski, na co Wiktoria zachichotała cicho. Adam ponownie zwrócił się do Ireny.
-W każdym razie… przepraszam cię. Wiem, że dobre wrażenie można zrobić tylko za pierwszym razem, ale zwarzywszy na okoliczności, może dasz mi drugą szansę?
-Kurcze Adaś mogłeś mnie uprzedzić, że masz zamiar odstawić coś takiego. Poszłabym po kamerę czy coś. – Consalida wpatrywała się w Adama z malującym się na twarzy zdziwieniem. Adam Krajewski, który płaszczy się przed Ireną Niklińską. Chyba sama w to nie wierzę
-Trochę marną porę wybrałeś sobie na robienie tego „drugiego wrażenia”, ale… niech będzie. – Irena westchnęła po czym uśmiechnęła się delikatnie.
-A zatem próbujemy jeszcze raz? – na twarz Adama wrócił jego markowy wyszczerz.
-Próbujemy.
Po czym oboje, Irena i Adam, wymienili uścisk dłoni jako przypieczętowanie ich nowego paktu pokoju. Wiktoria uśmiechnęła się  na ten widok i cichutko, pozostawiając ich już samych sobie, wdrapała się do swojego pokoju.
Irena zaś, nie zdawała sobie sprawy, że owy pakt był w tym momencie dla niej niczym umowa z samym diabłem, bowiem teraz nic już nie mogło powstrzymać Krajewskiego od zrealizowania jego porannych planów, względem pani Niklińskiej.

8 komentarzy:

  1. Świetne, a ta scena z FaWi rewelacyjna ahahaha xD A i wreszcie się zauroczyli w sobie ;3 Czekam na nexta i dużo fawiowych scenek ;p

    OdpowiedzUsuń
  2. Super. "..." Fajny moment z FaWi ;3 Opłacało się poczekać :D

    OdpowiedzUsuń
  3. Wow *,* Różne miałam wyobrażenia na temat wizyty Wiktorii u Andrzeja, ale czegoś takiego w życiu się nie spodziewałam haha :D Jesteście po prostu genialne ;) Awww między FaWi zaczyna się coraz więcej dziać, zauroczenie <3 Ale pomimo tego, że to strasznie powoli się dzieje, wasze opowiadanie nie jest nudne, wręcz przeciwnie :)
    Widzę, że rozwijacie się na różnych frontach :) Kryminały też wam świetnie idą, brutalne zamordowanie juki, Zapała powinien się za to smażyć w piekle haha :D
    Adam&Irena, polubiłam tą parę i czekam na ciekawe rozwinięcie tego wątku ;)
    Rzadko komentuję, ale obiecuję to nadrobić ;) Czekam na nexta :*

    OdpowiedzUsuń
  4. No powiem wam szczerze, że spotkanie FaWi w domu Andrzejka mnie rozwaliło HAHAHA Falkowicz będący w bliskich kontaktach ze stołem w jadalni xD Oj rozwija się ta ich "znajomość". Zapała i Borysek jak dzieci z przedszkola. Irenka z naszym kochanym Casanovą-może być ciekawie...
    Nie mogę się już doczekać kolejnej części
    Florentyna

    OdpowiedzUsuń
  5. Można się jeszcze jakoś niedługo spodziewać nexta albo jutro z rana ;p

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Za pół godz bedzie bo juz sprawdzam błędy....
      Pozdrawiam
      Ola

      Usuń
    2. Ok, czekam bo warto :)

      Usuń
  6. Wiem ,że ostatnio nie komentuję,ale po prostu nie wiem ,co mogłabym napisać . TO JEST GENIALNE!!!!! MOJE ULUBIONE OPOWIADANIE!!! Czapki z głów !!!! :D

    OdpowiedzUsuń