Ludzie
powiadają, że życie dzieli się na to przed i po maturze. Mówią także, że w
większości przypadków mądrość przychodzi z wiekiem. Jedno, jak i drugie
stwierdzenie było dla Adama Krajewskiego istną głupotą. W jego przypadku życie
dzieliło się na dwie fazy: przed i po imprezie. Jeśli chodzi o życiową mądrość
to według niego ona w ogóle nie istniała… albo przynajmniej była niedostępna
dla braci Baranów.
Jadąc swoim porsche spojrzał na zegarek na desce rozdzielczej. Była 15:20. Na
15 był umówiony ze swoim bratem w szpitalu w Leśnej Górze. Na razie
opóźnienie 20 minutowe... nie jest tak źle. Dodał gazu wjeżdżając na drugi
pas. Zadzwonił telefon komórkowy. Spojrzał na wyświetlacz. Andrzej Falkowicz.
To teraz się zacznie.
-Witam cię braciszku…
-Gdzie ty jesteś do cholery?!
-No dokładnie to na drodze krajowej nr 3.
Mój cel- Leśna Góra.
-Wiesz która jest godzina? Myślisz, że
będę cię wiecznie tłumaczył? Co to, to nie. Jak to mówią, jak sobie pościelisz,
tak się wyśpisz.
-Cóż za życiowa mądrość płynie z twych
ust, drogi Andrzeju- rozbawiony Krajewski jeszcze nieznacznie przyśpieszył.
-Za 20 minut oczekuje Cię na miejscu -
głos profesora był stanowczy
-Tak jest szefie!- Krajewski rozłączył
się i rzucił telefon na siedzenie pasażera. Zobaczymy co to cacko potrafi.
Znowu docisnął pedał gazu. Po chwili licznik na desce rozdzielczej pokazywał
równiutkie 200 km/h. Nie minęło 5 minut gdy usłyszał w dali za sobą odgłos
syreny policyjnej.
-Niech to szlag!- wykrzyczał z frustracją
zjeżdżając na pobocze.
V
-Bardzo przepraszam za doktora
Krajewskiego ale obawiam się, że przez zbyt długi pobyt w Szwajcarii, jego
poczucie czasu może być lekko zaburzone.- Profesor uśmiechnął się pobłażliwie
siedząc na krześle w gabinecie Trettera- Wie Pan, Panie Dyrektorze, Szwajcarzy
mają to do siebie, że zawsze się spóźniają, trzeba na to wziąć poprawkę.
-No tak rozumiem. Długo znacie się z
doktorem Krajewskim, Panie Profesorze?- Tretter poprawił rogowe okulary,
wygodnie usadawiając się za swoim dębowym biurkiem.
-Można powiedzieć, że od lat. Doktor
Krajewski robił u mnie specjalizacje, byłem opiekunem jego rezydentury i także
jego mentorem.- profesor dumnie się uśmiechnął, zakładając nogę na nogę- Mówiąc
skromnie, wyszedł spod mojego warsztatu.
-Rozumiem.- Dyrektor życzliwie spojrzał
na chirurga w momencie gdy rozległo sie pukanie do drzwi. Do pomieszczenia
weszła pani Ania oznajmiając przybycie oczekiwanego gościa.
Do gabinetu wszedł wysoki brunet, ubrany
w błękitną koszule i granatową marynarkę. Widząc Falkowicza uśmiechnął się od ucha
do ucha kłaniając się nieznacznie:
-Witam Panie Profesorze.
Fakt, że był rozbawiony całą sytuacją nie
umknął Andrzejowi ale z tą sprawą postanowił rozprawić się później. Teraz tylko
uprzejmości i wszelkie kulturalne ceregiele. Andrzej wstał z krzesła
przedstawiając chirurga Tretterowi. Po krótkiej wymianie uprzejmości mężczyźni
usiedli.
-A więc kończył Pan swoją specjalizacje w
klinice w Szwajcarii?- Dyrektor spojrzał na leżące przed nim papiery-
Imponujące.
-Tak, jak już pewnie profesor Falkowicz
wspominał, miałem ten zaszczyt być jego uczniem.
Świetne zagranie Adasiu, słódź mi dalej pomyślał profesor lecz zamiast tego
rzekł:
-Doktor Krajewski jest świetnym
naczyniowcem i moim zaufanym współpracownikiem. Nie omieszkałbym nie
uwzględnić go w swoich planach dotyczących naczyniówki.
Krajewski spojrzał na brata starając się
powstrzymać kpiący uśmieszek. Za długo znał Andrzeja by nie wiedzieć, że cała
ta rozmowa z dyrektorem to dla niego czysta farsa. Młody chirurg wiedział, że
gdy jego brat coś sobie postanowi to swój cel osiągnie. Tak było zawsze,
więc będzie i teraz. Szanowny pan dyrektor Tretter jest tylko pionkiem w grze.
Nawet nie wie co będzie sie działo za jego plecami. A będzie się działo dużo...
bardzo dużo.
-No dobrze, więc pozwoli Pan, że uścisnę
panu dłoń i cóż? Życzę powodzenia!- Dyrektor uśmiechnął się szeroko, podając
dłoń Krajewskiemu.- Bardzo się cieszę, że będzie Pan z nami pracował. Chętnie
oprowadziłbym Pana po oddziale ale mam zaraz planową operacje.- spojrzał na
okrągły naścienny zegar. Falkowicz podniósł się z krzesła zapinając swoją
nieskazitelnie szarą marynarkę.
-Ja z chęcią oprowadzę doktora
Krajewskiego. Zwłaszcza, że mamy wiele kwestii do omówienia.- rzucił Adamowi
krótkie spojrzenie. Mężczyźni wymienili kolejne grzeczności, ciągle utrzymując
sztuczny uśmiech na swoich twarzach. Kobietom z botoksem jest łatwiej. Po
chwili oboje- mistrz i jego uczeń, opuścili gabinet Dyrektora.
V
-No i jak tam? Słuchaj sorry, że się
spóźniłem ale złapali mnie i wlepili mandat.
Mężczyźni szli wolno korytarzem.
Krajewski rozglądał się po oddziale badając nieznane wody.
-Znowu? Jak tak dalej pójdzie to długo
sobie tym porsche nie pojeździsz.- Profesor poprawił krawat spoglądając
złośliwie na brata.
-I co załatwiłeś wszystko z badaniami?
Masz już grupę pacjentów na których będziemy testować twój lek?
Profesor gwałtownie zatrzymał się łapiąc Krajewskiego za łokieć.
Profesor gwałtownie zatrzymał się łapiąc Krajewskiego za łokieć.
-Nie tutaj matole… chodź do mojego
gabinetu.- wskazał ręką kierunek- A tak abstrahując od naszego tematu... kup
sobie nowy zegarek bo ten chyba źle chodzi.
-Tak myślisz ? - Krajewski wyszczerzył
się patrząc na swojego drogiego Rolexa.
V
Nadszedł
kulminacyjny moment utworu. Profesor właśnie podwiązywał naczynie rozkoszując
się dźwiękami płynącymi ze szpitalnych głośników. Jak mawiał Mozart, muzyka
należy do najbardziej podstawowych potrzeb ducha ludzkiego. Popatrzył triumfalnie
na umęczonego Adama stojącego po drugiej stronie stołu operacyjnego. Mieli z
bratem taką zasadę. Kto jest głównym operatorem ten wybiera muzykę, która ma
lecieć przez cały zabieg czy operacje. Ten właśnie fakt był powodem sprzeczek i
starć już podczas ich wspólnej pracy w klinice w Szwajcarii. Doszło nawet do
tego, że Profesor zrobił listę utworów, które Adam szczególnie ,,uwielbiał”. No
cóż... złośliwość ludzka nie zna granic. Zwłaszcza jeśli tym człowiekiem jest
Falkowicz.
Dzisiaj właśnie
częstował Adama ową listą, a widząc jego minę gdy słuchał Mozarta, nie mógł
powstrzymać się od złośliwych uśmieszków. Żałował tylko, że ma maseczkę
chirurgiczną i nie może tak prostymi gestami drażnić Adama. Każdy kogut musi
znać hierarchię dziobania pomyślał zszywając tętnice udową postrzelonego
pacjenta.
-Chyba nie obejdzie się bez protezy
naczyniowej.- odparł Krajewski nie spuszczając wzroku z pola operacyjnego.
-Chyba masz racje… Iza zadzwoń, niech
przyniosą.- zwrócił się do asystującej mu pielęgniarki. Ta kiwnęła głową i
bezzwłocznie wyszła z sali.
-Następnym razem moja kolej.- Krajewski
zerknął na głośniki.
-Ależ tak, oczywiście... W biologii
bilans musi wyjść na zero.- parsknął profesor- Poczekaj, to jeszcze nie koniec,
zaraz będzie twój ulubiony kawałek... Rozległy się dźwięki
skrzypiec z ,,Dziadka do orzechów" odbijając się od ścian i powodując
głębokie echo.
-Nienawidzę Cię.- mruknął chirurg
piorunując wzrokiem szczęśliwego Andrzeja.
-Klem poproszę.- profesor wyciągnął rękę
po narzędzie.
Nic nie było w stanie popsuć jego
wyśmienitego samopoczucia.
V
Stanowczo za
dużo alkoholu pomyślała
Agata stojąc w drzwiach kuchni i obserwując wysokiego, półnagiego bruneta.
Krzątał się przy kuchennym blacie, robiąc kanapki. Słuchając muzyki na dużych
nausznych słuchawkach i kołysał się to w jedną to w drugą stronę, nucąc przy
tym jakiś niezrozumiały dla Woźnickiej bełkot. Nie zauważył jej, słuchał tak
głośno, że prawdopodobnie wystrzał z armaty także nie przerwałby mu tych
fikuśnych pląsów.
-Wiki, mogłabyś tu przyjść?- Agata
nieznacznie cofnęła się odchylając głowę za próg kuchni. Po chwili usłyszała
dźwięk przewracanego krzesła. Udało się, wstała. Teraz będzie z górki
pomyślała widząc człapiącą w jej kierunku rudowłosą przyjaciółkę. Tak,
zdecydowanie za dużo etanolu.
-Nigdy więcej nie pójdę z Tobą do żadnego
klubu...- Wiki złapała się za głowę, opierając się o framugę kuchennych drzwi.
-Powiedz mi czy ze mną jest tak źle czy
ty też go widzisz?- blondynka spojrzała w stronę tańczącego bruneta.
Półprzytomna Consalida zlustrowała chłopaka wzrokiem... aktualnie niezbyt
bystrym wzrokiem.
-Ja też go widzę, co prawda niewyraźne
ale widzę...
-Znasz go?- zapytała internistka.
Rudowłosa pokiwała przecząco głową. Razem weszły do kuchni siadając na
krzesłach stojących przy kuchennym stole. W tym momencie brunet odwrócił się
zauważając dwie lekarki. Zdejmując słuchawki uśmiechnął się szeroko.
-A dzień dobry... widzę, że tutejsze
towarzystwo potrafi balować. Wasze wczorajsze nocne próby wejścia po schodach
słychać było na całym piętrze.
-Rozumiem, że to miał być dla nas
komplement.- Agata spojrzała chłodno na chłopaka.
-Ależ oczywiście... komplementy to
podstawowy element każdej nowo budowanej relacji, jak to lubi mawiać moja
mama.- popatrzył na nie zawadiacko- Adam Krajewski, doktor Adam Krajewski,
chirurg naczyniowy, wasz nowy współlokator.
Dziewczyny spiorunowały wzrokiem
mężczyznę.
-Ty jesteś chirurgiem naczyniowym?- głos
Consalidy był powątpiewający.
-A widzisz tu kogoś innego?- obrócił się
teatralne wokół własnej osi- Macie ochotę na kanapeczki? Właśnie robię z
serkiem i pomidorkiem.
-Dzięki, ja nic nie przełknę.- blondynka
schowała twarz w dłoniach czując tępy ból w okolicach skroni.
-Na kaca polecam małą szklaneczkę wódki,
dobrze wam zrobi.- Krajewski wyszczerzył się nalewając wody do czajnika.
-Czyżbyś oprócz naczyniówki miał jeszcze
specjalizacje z biochemii?
-Tak, muszę się nawet pochwalić, że
opublikowałem pracę pt. ,,Szkodliwy wpływ etanolu na ludzki mózg"-
powiedział kpiąco wlewając wodę do kubka w którym znajdowała się herbata.
-Pewnie na podstawie własnych
doświadczeń- Ruda nie pozostała mu dłużna.
-Wiesz, prawdziwy lekarz potrafi
wyciągnąć wnioski na podstawie samych obserwacji.- ostentacyjnie spojrzał na
kobiety po czym wziął kubek oraz talerz z kanapkami i bez pożegnania wyszedł z
pomieszczenia. One też potrafiły odpowiednio analizować ludzkie zachowania. Tą
właśnie metodą dedukcji śmiało stwierdziły ze słowo ,,kultura" jest obce
Adamowi Krajewskiemu.
-Coś mi się zdaje, że go nie polubię.-
rzuciła niemrawo Agata kładąc głowę na blacie stołu.
V
Był piękny
słoneczny dzień. Gdzieniegdzie na drzewach dostrzec można było juz pierwsze,
leniwie wyrastające zielone listki drzew. Niebo, całkowicie bezchmurne,
prezentowało pełną skalę odcieni błękitu. Bez wątpienia w powietrzu czuć
było zbliżającą się wiosnę, czuli ją także przechodzący szpitalnym deptakiem
ludzie.
Amerykańscy
psycholodzy z Boston General Hospital w swoim artykule o wpływie zjawisk
pogodowych na gatunek homo sapiens stwierdzili, że rzeczywiście pogoda często
znajduje swoje odzwierciedlenie w ludzkich nastrojach. Doktor Adam Krajewski
był tego żywym, niezbitym dowodem. Nie dość, że wchodził żwawym krokiem do
szpitala, to na dodatek uśmiechał się. Jeśli do tego dodać, że kilka godzin
temu skończył swój dyżur i teoretycznie nie powinno go tu być do jutra rano,
sprawa mogłaby się wydawać co najmniej dziwna.
Dajesz Andrzejkowi próbkę i cię nie ma. Z uśmiechem na ustach sprawdził godzinę
na swoim sportowym zegarku. Była 12:43. Ruszył przez izbę przyjęć na oddział
chirurgiczny, po drodze rzucając czarujące uśmiechy pielęgniarkom. Miał
tylko spotkać się ze swoim bratem, przekazać mu osobiście próbkę do
prowadzonych badań klinicznych… no i chillout.
-Doktor Krajewski? Nie ma Pan dzisiaj
wolnego?- pielęgniarka z recepcji oderwała wzrok znad papierów lustrując
przechodzącą postać Krajewskiego.
-Pani Beatko, ja tylko na chwilkę i już
mnie nie ma.
-Jest to jednak lekko zatrważające...
fakt, że nie może się Pan od nas oderwać.- teatralne wskazała ręką na szpitalny
korytarz.
-Kiedy tutaj mam takie towarzystwo.-
uśmiechnął się figlarnie sprawiając, że kobieta się zarumieniła.
Wszedł
na zatłoczony oddział ginekologiczny.
Pracując tutaj od kilku miesięcy poznał wszelkie skróty i tajne kryjówki leśnogórskiego szpitala. Miejsca, gdzie w
chwilach przerwy człowiek może się zaszyć i odpocząć. I nie, nie chodziło tutaj
o bufet pani Marii.
Przez
ten czas nauczył się, że przez oddział
ginekologiczny najszybciej można dostać
się na chirurgie, rezygnując z mozolnej wędrówki interną. Przechodząc przez zapchany
ludźmi szpitalny hol zobaczył siedzącego przed gabinetem Goldberg chłopca. Przeczył
on wszelkim wynikom badań, bo choć nie należy ukrywać, że należał do homo
sapiens, pogoda stanowczo nie odzwierciedlała
jego samopoczucia. Przygarbiony, z głową wspartą na rękach intensywnie
wpatrywał się w podłogę. Wyglądał na około 10 lat.
Patrząc
na niego w głowie chirurga zaświtał pewien pomysł. Nie, nie zrobisz
tego.......
-Cześć młody... czekasz na kogoś ?-
Krajewski podszedł do chłopca.
-Na mamę, od pół godziny siedzi w tym
gabinecie...- mruknął znudzony.
-Widzę, że jesteś fanem Batmana.-
mężczyzna wskazał na t-shirt małolata przedstawiający postać superbohatera.
Chłopak milczał dalej wpatrując się w podłogę.
-W twoim wieku też byłem jego wielkim
fanem... w sumie nadal jestem.- Krajewski kontynuował starając się nawiązać
rozmowę.
-To niezwykle ciekawe.- chłopak rzucił
zrezygnowany.
Nie będzie tak łatwo jak sądziłem...
-Słuchaj skoro się tak nudzisz... mógłbym
cię prosić o mała przysługę?
Zaciekawiony chłopak wyprostował się,
teraz badawczo obserwując mężczyznę.
-To zależy... przysługi kosztują...
Cwaniak... Chirurg wyjął z kieszeni banknot
dwudziestozłotowy. Oczy chłopaka zaświeciły się.
-Umiesz być przekonywujący?
-Za 20 zł tak średnio ale za 40... już
prędzej.
-Ehem... dobra niech będzie 40 zł.- wyjął
z kieszeni jeszcze jeden banknot.
-To co mam zrobić ?- chłopak podniósł się
z krzesła podchodząc do chirurga.
-A więc...
V
Słowo frustracja nie oddawało w pełni
tego co w tamtej chwili odczuwał profesor. Nie dość, że to jego 15 h w
szpitalu, to jeszcze ta cholerna pogoda. Nienawidził słońca, było w nim coś
przygnębiającego. Wraz z pierwszym podmuchem wiosny ludzie wypełzali na ulice
jak muchy wabione zapachem gnijącego mięsa. No tak, można to uznać za trafne
porównanie biorąc pod uwagę podejście profesora do ludzi. Wypełniał papiery
stojąc przy biurku pielęgniarki na korytarzu oddziału chirurgicznego. Trzeba
dokończyć dokumentacje pani Sawickiej... dopisać krótką adnotacje o
nadciśnieniu do kart pana Plaskota... no tak, pozostaje jeszcze pani Greko... a
może Kreko. Wszystko jedno.
-Dzień dobry Andrzeju... piękny dzisiaj
mamy dzień.- Anna rzuciła papiery na biurko obok Falkowicza. Oderwał wzrok znad dokumentacji.
-Proszę Cię... jeśli tylko jeszcze choć
jedna osoba powie o pogodzie to... pokręcił zrezygnowany głową.
-Czułam, że udzieli ci się ten
wszechobecny optymizm...- wiedziała jak nienawidził słońca, dni takie jak ten
zawsze spędzał w gabinecie, bądź na sali operacyjnej. Jeśli jednak miał wtedy
wolne to i tak zaszywał się gdzieś u siebie.
-Cóż mówią, że tak będzie jeszcze
tydzień... później mają nastąpić przelotne opady.
-Dziękuje bardzo moja droga pogodynko.-
powiedział z przekąsem widząc jak się uśmiecha- na ciebie zawsze można
liczyć...
-Yhm yhm... tata?
Para chirurgów gwałtownie odwróciła się
by spojrzeć na stojącego przed nimi małego chłopca. Swoimi dużymi oczyma
wpatrywał się on w postać profesora.
-Że co proszę? Co ty powiedziałeś?- Anna
popatrzyła na chłopca, następnie na Falkowicza, który leciutko pobladł na
twarzy.
-Pan Andrzej Falkowicz, prawda? Moja mama
powiedziała, że tutaj pana znajdę.
Jak to mawiał Forrest Gump czasami w
życiu po prostu brakuje kamieni pomyślał
Falkowicz po czym rzekł ze ściśniętym gardłem:
-Mama powiadasz… jak się nazywa twoja
mama?- chirurg głośno przełknął ślinę.
-Karolina Rogócka... doktor Karolina
Rogócka.- powiedział spokojnie chłopak. Falkowicz poluzował krawat. Czuł że
nogi się pod nim uginają.- Jest pan dokładnie taki jak mi opowiadała mama.
-Ile masz lat?- przerwał mu czując gęsią
skórkę na plecach.
-10.
-To nie może być prawda... zaszła jakaś
śmieszna pomyłka.- w głowie zaczął kojarzyć wszelkie fakty sprzed dziesięciu
lat. I chociaż liczba jego partnerek była wtedy bardzo, bardzo duża, doskonale
pamiętał Karolinę.
Zapadła niezręczna cisza, której nawet
zszokowana Anna nie śmiała przerwać. Po chwili twarz chłopca rozjaśnił szeroki
uśmiech.
-Mam Cię.
Obserwujący całe zdarzenie Adam, wyszedł
zza rogu śmiejąc się donośnie.
-Widziałem to oczyma wyobraźni ale muszę
przyznać, że w rzeczywistości to jest o dużo lepsze- Krajewski złapał się pod
boki teraz już płacząc ze śmiechu. Anna, wcześniej powstrzymująca się jeszcze
całą siłą woli, wybuchła w końcu głośnym śmiechem.
-Brawo mały... byłeś niezwykle
przekonywujący.- Adam przybił piątkę z chłopakiem. Profesor obrzucił wszystkich obecnych spojrzeniem, które spokojnie mogłoby zabijać. Po chwili odetchnął
głośno chowając twarz w dłoniach.
-Oto wzorcowy przykład jak załatwić kotka
przy pomocy młotka... no już dobrze, uspokój się.- to mówiąc Anna poklepała go
po plecach, sama trzęsąc się ze śmiechu.- Adamie... jesteś moim bohaterem dnia
dzisiejszego.- otarła łzy z kącików oczu. Falkowicz widząc ich rozbawienie,
zaraz sam szeroko się uśmiechnął, kręcąc głową z niedowierzaniem.
-Bardzo śmieszne... naprawdę bardzo
śmieszne.
-Przepraszam braciszku... ale nie mogłem
się powstrzymać.
Profesor spojrzał na ciągle śmiejącego
się brata piorunując go spojrzeniem. Po chwili cała trójka eksplodowała głośnym
śmiechem.
Ola&Ewelina
To istny majstersztyk ,pokuszę się o stwierdzenie ,że to najlepsze ,co czytałam od kilku dobrych miesięcy.Wasze opowiadanie jest po prostu genialne ,ciekawe ,wciągające.. Cieszy mnie ,że w waszym opowiadaniu Adam wie ,że jest bratem Falkowicza ,choć według mnie wasz Adaś jest zbyt ,jak to powiedzieć "ogarnięty" ,nie pomyślałabym o stworzeniu go w takim stylu. Ten jego numer z rzekomym ojcostwem Falkowicza wprost genialny ,wyobraziłam to sobie hhhahha Część jest na prawdę imponująca... Ten wpływ pogody na bohaterów...Każdy detal....Wszystko jest takie dopracowane i ciekawe..Wasze opowiadanie jest w najmniejszym calu doskonałe ,wszystko było na najwyższym poziomie. Brak mi słow do opisania....Piszcie ,dale piszcie ,tylko tyle mogę rzec.
OdpowiedzUsuńDziękuję ;D