piątek, 23 stycznia 2015

XXII "Miłość drogę zna"

Udało się jeszcze dzisiaj wstawić ;-) Mam nadzieję, że będzie Wam się podobało. Czekam na komentarze i opinie. Miłego czytania;-)



Każdej kobiecie marzy się książę z bajki bardziej lub mnie wyimaginowany książę, z frywolną grzywką, seksownym zarostem, czuły, troskliwy, opiekuńczy książę. Macho ale lekko depilizowany. Taki, który w nocy gdy temperatura znacznie spadnie, a może tak być z uwagi na obniżenie się jakości materiałów do kaloryferów w XXI - wieku , weźmie w ramiona, otoczy jak bawełniany kocyk a jak będzie bardzo senny to może i nawet nic nie powie. Każdej kobiecie marzy się taki książę. Ewidentnie. Każdej.
Czasami zdarza się jednak tak iż fantazje na temat wyimaginowanego samca przerywa leżący obok inny samiec. Wtedy drogie Pannie nie wolno fantazjować .To jest po prostu społecznie nieprzyjęte. Ble, Tfu i nie na miejscu. Gdy jego ręce zakleszczają się na Twojej talii zwracając się przeciw całemu złu świata w imię miłości i czułości do tejże delikatnej samicy opierającej główkę  na jego twardym torsie- wtedy zero fantazji. Gdy ciało legnie do ciała; nerwy odłączają się wzajemnie od siebie mówiąc zero, nul, swoimi koniuszkami poszukując synaps nie swoich lecz  ukochanej osoby. By się połączyć. By się zespolić. By stworzyć jeden funkcjonalny organizm. W takich sytuacjach Paniom nie wolno fantazjować a należy, w miarę osobistych intelektualnych możliwości, zdać sobie sprawę z własnego szczęścia.  To winna czynić każda splątana w samcu samica.
Anna zdawała sobie sprawę. Nigdy nie fantazjowała bowiem nie znajdowała do fantazjowania żadnej potrzeby. Bo i po co? Kochała jednego, pragnęła jednego a w morzu licznych otaczających jej łóżko substytutów nie znajdowała żadnego godnego towaru. Istniał tylko jeden produkt główny.
Anna ujęła ciepłą dłoń Andrzeja i przykładając do ust jego palce poczęła subtelnie je pieścić  wodząc wargami to w górę to w dół  od nasady malutkiego palca aż do koniuszka i z powrotem.
Przez sypialniane muślinowe zasłony przesączał się już odważny blask jutrzenki niestrudzony dodatkową barierą w postaci firanek.
Nadejdzie czas że złapie Was. Mówiłby gdyby miał usta. Gdyby ona miała usta. Ta jutrzenka.
Jutrzenki nie mają ust, pozostaje im tylko drażnienie światłem. Każdy rodzi się z odpowiednim oprzyrządowaniem - myślę-  albo nauczy się z niego korzystać albo mogiła- myślę. Znowu myślę. Już za dużo myślę.
Andrzej drażniony pieszczotami mruknął coś niezrozumiałego po czym silnie przyciągnął Anne jeszcze bliżej do siebie. Wtulił głowę w odsłonięte miejsce pomiędzy szyją a barkiem ukochanej i zachrapał ponownie. Trzeba wiedzieć, że był to ostatni pomruk snu dzisiejszego poranka. Już nie taki mocny w górach i tym bardziej słabiutki w basach sugerował, że zaraz nadawca komunikatu chcąc nie chcąc będzie musiał wstać.

- Kochanie... - Anna uśmiechnęła się mimowolnie wyczuwając silne zgrubienie wtulone między jej udami. - Przykro mi to mówić ale pora wstać- rzekła rozbawiona.
- Masz na coś ochotę?
Anna parsknęła zalotnie przez co Andrzej również się uśmiechnął nie otwierając oczu. Leżąc, przytuleni na tak zwaną łyżeczkę, Anne delikatnie gładziła bardziej zewnętrzny pośladek Andrzeja i swoją ręką kierowała  się bliżej .Bliżej siebie. Swoich ud. Tego co między nimi.
Przez luźne bokserki czuć było bujne porastające to męskie udo delikatne włoski.
- Wiesz...- zaczął delikatnie przygryzając jej ucho - Ja jestem zawsze w formie. I zawsze do Twojej dyspozycji.
- Wyczuwam to- parsknęła - Czuję to całą sobą
- Yhm.
- Musimy się szykować do pracy.
Andrzej skrzywił się i odklejając się od Anny obrócił się na drugą stronę wtulając głowę w poduszkę:
- Mój Boże, kobieto, masz w łóżku rozgrzanego faceta a ty mówisz o pracy Pff, zero taktu.
Anna ucałowała policzek Andrzeja i wstała po czym pochylając się, wychyliła głowę z nad łóżka bacznie wpatrując się w beżowy dywan. Wyglądała jak głodna małpiatka poszukująca drzewa najobfitszego w banany, pochylona na jednym krańcu, rękami kurczowo trzymała drewnianej ramy u stóp łóżka.
Andrzej podniósł głowę:
- Dobrze się czujesz?
- Szukam kolczyków - Anna zacisnęła kurczowo wargi - Właściwie jednego kolczyka.  Wczoraj wypadł mi z ręki .Było już późno, nie chciało mi się w nocy szukać.
Andrzej podniósł się na łóżku. Podparł łokciami i spojrzał na Anne:
- Jak wyglądał ten kolczyk?
- Złoty sztyfcik z cyrkonia w centrum.
Andrzej znowu się położył, wtulił twarz w poduszkę:
- To nie widziałem.
- Dzięki za pomoc - odparła - Liczą się szczere chęci.
Spojrzeniem Anna wodziła po dywanie; góra, dół, góra dół - w poszukiwaniu jakiegoś blasku, świecenia się od porannej jutrzenki.
Po chwili zapytała:
- A ty zamierzasz podnieść swój odwłok?
Andrzej wyszczerzył się i nakrył kołdrą pod samą głowę:
- Mam dzisiaj wolne. Zamierzam spać do 10 a później...później zobaczymy.
 Była 5.30.
- Rozumiem - rzekła - Wszystko rozumiem. Szanuję. Ja się dostosuje.
Anna wstała i nie zauważając nigdzie kolczyka zaczęła odbywać spacery bosymi stópkami po dywanie mrucząc pod nosem:
- Zaraz mnie jasna krew zaleje.
Andrzej uśmiechnął się:
- Zawołaj go, może odpowie.
- Wybitny dowcip -skrzywiła się - Naprawdę kochanie.
Stając na środku sypialni Anna zamknęła oczy i odetchnęła głęboko. 
- Hakuna Matata - powtarzała do siebie kontynuując swe spacery.
Znów wlepiła głowę w dywan szukając złotka jakby była na grzybobraniu niemniej jednak owoce tych poszukiwań były równie mierne co Telimeny z Pana Tadeusza.
Mickiewicz znał się na rzeczy. Kobieta nigdy dobrym archeologiem nie zostanie. To mężczyźni mają niezwykłą zdolność do wyszukiwania skarbów w nawet najmniejszych dziurkach i szparkach. Należy stwierdzić iż pełnienie przez mężczyznę funkcji archeologa w tych aspektach życia - to rzecz dla niego wysoce przyjemna.
- Hakuna Matata, jak cudownie to brzmi....- powtarzała jak mantrę przechadzając się - Hakuna Matata...i już się nie martw aż do końca swych dni. Naucz się tych dwóch, radosnych słów.
- Hakuna Matata? - Andrzej podparł się na łokciach - Poważnie?
Wstał i włączył się do grzybobrania.
Po chwili ujął dłoń Anny i zatrzymał ją. Objął w pasie:
- Porozmawiamy dzisiaj?
- Wieczorem, jak wrócę z pracy.
Przyciągnął ją do siebie.
- Nie denerwuj się, proszę.
Sam nie wiedział czemu to powiedział. Ta możliwość jakoby Anna mogła spodziewać się jego dziecka, przesączała się przez jego mózg już który z kolei raz tak, że chyba wreszcie nastąpiła całkowite zespolenie tej informacji z mózgowiem. Przywykł.
Chciał tego dziecka. Pragnął rodziny - a więc nie bał się. Już nie. Czekał jedynie na wiadomości. Chciał grać w otwarte karty.
Anna nie odpowiedziała.
Po chwili wyrwała się z uścisku i jak kotka przywarła do rogu dywanu:
- Jest!  Mam!
- Nie ma za co - Andrzej ponownie się położył - Do usług - wtulił twarz w poduszkę i się przeciągnął - Zrobię dziś kolacje. Będę na Ciebie czekał.
I jakoby to stanowiło  finalne uwieńczenie ich porannej rozmowy - Andrzej wydał cichy pomruk zadowolenie z perspektywy jeszcze pięciu godzin snu. Wydał pomruk, nie zachrapał. To ważne. By czasem nie uznać mnie za gołosłowną. To bardzo ważne.
- Hakuna Matata - uśmiechnął się do siebie.
v   

Poranna jutrzenka wdarła się do hotelu rezydentów niczym rasowa zaraza opanowując wszelkie kąciki budynku. I zaraz wbijając się przez okno, sącząc się w szparach drzwi, wchodząc do ciemnych pomieszczeń i rozchylając zasłony- obudziła wszystkich.
Mimo iż jak można mniemać te jasne promienie zwiastowały co najmniej ciepłe, iście wiosenne słoneczko - to na dworze przeciwnie panował mróz - 10 stopni dowodząc jutrzence o swej omylności.
Wiktoria rzuciła kilka kurw. Pierwszą gdy zorientowała się że musi wstać. Drugą gdy już wstała. Trzecią gdy musiała założyć kapcie. Czwartą żeby było parzyście.
Weszła do kuchni, przeciągnęła się po czym zaczęła robić sobie śniadanie.
Po chwili do kuchni weszła Agata, dla zasady przeklinając już od progu drzwi.
Dzień zaczął się bardzo niewychowanie.
- Cześć - rzuciła Wiktoria - Chcesz śniadanie?
Kolejna kurwa.
- Zrobię sobie sama.
Agata stanęła obok przyjaciółki, otworzyła lodówkę i włożyła weń głowę:
A była 6.24
Wiktoria wzruszyła ramionami, wzięła kanapki i pomaszerowała do stołu. Trzeba wiedzieć, że wędrówka ta była dla rudowłosej wysoce nieprzyjemna. Będąc już na  progu wymarzonego stołu, poślizgnęła się na swoich uprzednio  wykurwionych kapciach i wywaliła z ręki kanapki. Wywaliła się. Cała się wywaliła. Kromka chleba tłustego, masłem oblepionego. Na piżamie. Pomidor na podłodze, Czerwony pomidor. Ogórek, zielony. Na podłodze zielone.
Wiktoria zaczęła płakać. Płakała jak dziecko, a ten iście dziecięcy sposób rozpaczy nad kromką chleba z ogórkiem i pomidorem - w końcu rozczulił Agatę.
Pochyliła się nad przyjaciółką:
- Zrobię Ci nową. Lepszą?
I chociaż wiedziała doskonale, że żałość jaka dopadła jej bratnią duszę nie da się pokryć lepszą kanapką czy dojrzalszym pomidorem; a kluczowy problem tkwi gdzieś głęboko w tej skrytce której przyjaciółka nie chciała przed nią otworzyć- mimo tego wszystkiego żałowała tego pomidora.  Wszystko skumulowała się w Wiktorii i pomimo częstych opróżnień worka łez - ciągle chciało się jej płakać. Przez cały czas. Non stop.
Agata uklękła obok płaczącej Wiktorii i mocno zakleszczyła ją w swoim wątłym uścisku:
- To tylko kanapka - zaczęła - Z wyjątkowo dobrym pomidorem ale tylko kanapka.
- Wiem.
Rudowłosa wstała i zaczęła zbierać resztki z podłogi, mokrą szmatką wycierając krwawe ślady na posadzce.
Przyjaciółka obserwowała ją w milczeniu:
- Zamierzasz w końcu ze mną porozmawiać? - zapytała -  Czekam i czekam i mam wrażenie, że rozmowa z nieznajomym jest dla Ciebie ważniejsza niż szczera pogaducha  ze mną.
- Agata - przerwała jej posępne - To nie tak.
- Więc jak? Proszę wytłumacz mi.
Poprosiła delikatnie a zarazem twardo z tembrem głosu właściwym niezdecydowaniu czy czasem ma się wydzierać czy mówić spokojnie. Które stanowisko ma przyjąć. Jakby chciała przyszpilić mysi ogonek do drewienka ale troszeczkę żałowała konającej myszki.
Wiktoria wzruszyła ramionami by po chwili schować twarz w dłoniach.
Czemu odsunęła Agatę - od swoich spraw, swojego życia, problemów, czemu odsunęła od siebie -  tego wszystkiego doktor Consalida nie wiedziała.
Teraz za to jak zagubione dziecko tęskniące za matką - pragnęła się po prostu do Agaty przytulić.
I to zrobiła.
- Bardzo za Tobą tęskniłam - skwitowała Woźnicka wtulając się w swoją wysoką przyjaciółkę.
Po chwili nie mogąc się powstrzymać Agata dodała:
- Ruda małpo.
Wiktoria uśmiechnęła się.
- Wiele się wydarzyło. Irena mówi...
- No właśnie Irena mówi - przerwała jej Agata - Szkoda, że ostatnio przeważnie ona do Ciebie mówi.
Na twarzy Wiktorii pojawił się delikatny grymas:
- Powinnaś ją poznać bliżej. Uwierz mi to naprawdę niesamowita dziewczyna.
Agata oderwała się od przyjaciółki i spojrzała na nią przenikliwie - wzrokiem jaki człowiek o pokojowych zamiarach obdarowuje kochanego przyjaciela prosząc o klucz do bram swego serca. Zabrzmiało patetycznie ale zaiste miłość Agatu do Wiktorii była lekko patetyczna:
- Przyjaciele moich przyjaciół są moimi przyjaciółmi - odparła Agata - Co się wydarzyło, Wiki?
Wiktoria usiadła przy stole i odetchnęła głęboko:
- Miałam romans z Andrzejem - wypaliła - To trwało z jakiś miesiąc ale...
- Z Falkowiczem? - Agata przerwała jej wybałuszając oczy - Z ordynatorem Falkowiczem? Z tym wrednym, dwulicowym męskim szowinistą, który na dodatek gnoił cie przez dobrych parę miesięcy?
Wiktoria groźnie łypnęła na przyjaciółkę.
Wystarczy. Zrozumiałam.
- Tak z tym samym.
Widząc groźne ogniki w oczach Wiktorii Agata uśmiechnęła się w sposób kojący i stwierdziła spokojnie:
- W sumie  to przystojny facet.
Agaty osąd był bardzo łatwy w pojmowaniu - aparycja Andrzeja zmiękczyła zawiasy wrót serca przyjaciółki co pozwoliło otworzyć wrota na tyle szeroko, że sprytny Andrzej mógł się w nich zmieścić. I nie tylko tam.
Po chwili milczenia Agata kontynuowała:
- No dobrze masz romans...
- Miałam - wtrąciła się Wiktoria - Miałam romans.
Agata uniosła oczy wysoko. Jak? Bardzo. Gdzie? Do nieba, do piekła tam gdzie się tylko da.
Rzekła zniecierpliwiona :
- Dobrze więc miałaś romans i co z tego? Wątpię, żeby Falkowicz był tym typem gościa któremu gra to na moralnych strunach.
- Wróciła Schultz.
- A oni są razem?
- Yhm.
Wiktora wlepiła posępne spojrzenie w blat kuchennego stołu.
Agata spróbowała z innej beczki:
- No dobrze więc wróciła Schultz i wszystko się skończyło.
Agata upiła łyk herbaty. Wiktorii herbaty. Tej którą zdążyła sobie zrobić w przerwach pomiędzy jednym a drugim kurwieniem. Tej której nie zdążyła jeszcze wylać. Wiktoria nie zdążyła, Agata jedynie upiła.
- Schultz sie o tym dowiedziała - powiedziała Wiktoria - Dowiedziała się o naszym romansie.
- Ale ty o tym nie wiedziałaś prawda? Że Falkowicz jest z Schultz?
Wiktoria łypnęła na Woźnicką jadem spod jednego oka:
- No...nie wiedziałam. W sumie. W sumie nie wiedziałam.
Agata uśmiechnęła się promiennie:
- Więc cała sprawa wyjaśniona.
Wiktoria spojrzała pochmurnie na jasną, wesołą poświatę jutrzenki przebijającą się przez duże kuchenne okno. Bąknęła cicho:
- Tak, cała sprawa wyjaśniona.
Po jej twarzy spłynęło kilka niepohamowanych łez, które pośpiesznie otarła swoim brzoskwiniowym szlafrokiem. Za późno jednak, Agata to zauważyła.
Kolejna kurwa.
Kurwa tu, kurwa tam, wszędzie kurwa świeci nam. Zakurwienie, kurw oblężenie.  Powszechne wynaturzenie.
Agata popatrzyła z przestrachem na tą wydawało się, tak twardą postać, postać twardej doktor Consalidy; postać ulepioną z gliny twardej, która gliną przestać była kiedy się zagliniła.
- O rany.
Agata pojęła.
- No - załkała ruda. - A no.
Ponowne  zakurwienie.
Jutrzenka zaatakowała eksponując dogłębniej rozpacz Wiktorii. Zdziwienie Agaty. Kuchnię wyeksponowała. Zimną glazurę przy kuchence, chłodne drewno stołu. Wyeksponowała.
Kurwę zakryła. Ledwo bo kurwę ciężko zakryć. Wychodzi ta zaraza na wszystkie strony świata szerząc choroby duszy i ciała.
Zaiste.
v   

Zgodnie z obietnicą Andrzej spał do godziny 10 kiedy to wrzeszczący budzik spełnił swą powinność. Spał już bez chrapania. To ważne. Andrzej spał nie budzik. Budziki nigdy nie śpią.
Andrzej wstał i podszedł do okna sprawdzić temperaturę.
Na dworze było - 15 stopni mrozu.
- Hakuta Matata - przeciągnął się szczęśliwy - Hakuna Matata jak cudownie to brzmi.
Łazienka. Woda. Pianka do golenia. Golarka. Woda, wyłącznie gorąca.
Prysznic zimny i śniadanie obfite. Jajecznica i bekon.
Jeszcze aktualizacja oprogramowania iPhona, jeden klik, koszula błękitna,  obowiązkowy krawat i w drogę.
Z dzisiejszym dniem mógł uczynić wszystko co tylko pragnął - zdecydował się więc na rzeczy, których nie robił od dawien dawna.
Kilka minut grzebał w szufladach w swoim gabinecie by po chwili z jednej z szuflad wyjąć swój stary szkicownik.
- Kto by pomyślał - obracał go chwilę w dłoniach - Kupę lat. Znowu się spotykamy.
Schował go do swojej skórzanej torby i wyszedł.
v   

Na połączeniu Puławskiej i Narbutta Andrzej wstąpił do swojej ulubionej kawiarni, do której zresztą już dawno przestać uczęszczać. Pozostał sentyment. I bardzo dobre latte, z gorącym spienionym na puszystą piankę mlekiem.
Zamówił, usiadł do stolika, sprawdził machinalnie jeszcze raz swego iPhona. Ktoś przecież mógł pisać. Ktoś przecież mógł coś od niego chcieć. Zawsze ktoś coś od niego chce. Żąda, doprasza się. Nachalnie nagabuje. No chyba, że kobieta - pomyślał rozbawiony - Wtedy nie nachalnie, nie doprasza i nie prosi.
Kobieta żąda. Tylko i wyłącznie.
Andrzej uśmiechnął się i machinalnie poprawił swój krawat.
Do kawiarenki weszła młoda matka z, jak oszacował Andrzej, dwuletnim dzieckiem. Wyjęła maleństwo z wózka a te wykorzystując nieuwagę matki gdy ta wpatrywała się w wiszące nad ekspresami  menu - podreptało za ladę. Do młodej baristki, w pierwszej chwili zresztą zdziwionej obecnością małej, niepozornej osóbki.
Po chwili wzięła małego na ręce i poczęła mu coś tłumaczyć, pokazując całe oprzyrządowanie do parzenia kawy. Uśmiechała się przy tym tak promiennie jakby była pewna, że to co właśnie opowiada temu maleństwu z pewnością wpłynie na jego dalszy rozwój. Że ta wiedza bardzo mu się przyda.
Andrzej wyjął szkicownik i zaczął rysować. Szkicować zaczął.
Tak pochłonął się temu zajęciu, że całkowicie zapomniał o wszystkim co naokoło a jedynym pamiętnym obrazem w głowie było to co teraz rysował - młodą baristkę i dziecko. Ekspres do kawy, z nad którego jak z lokomotywy buchają kłęby pary oznajmiające, że urządzenie owe jest już gotowe. Do pracy gotowe.
- Ładne - uśmiechnęła się młoda baristka.
Andrzej wzdrygnął się zaskoczony.
Nie wiedzieć jak ona tu się znalazła. W rękach jej jego kawa. Spienione mleko. Puszysta pianka. Kawa jego.
Dopiero teraz Andrzej zauważył, że dziewczyna ma kolczyk w jednej brwi, prawej; i liczne kolczyki w każdych wolnych miejscach w uszach. Poza tym bardzo ładna. Szatynka. Loczki. Piękny uśmiech.
- Postanowiłam, że osobiście przyniosę Panu kawę - powiedziała z uśmiechem - Zauważyłam, że coś Pan rysuje, a mnie zawsze fascynowali artyści.
Po chwili gdy informacja o tym co właśnie powiedziała do obcego mężczyzny dotarła do mózgu - spłonęła rumieńcem:
- Oj przepraszam nie powinnam - zaczęła się tłumaczyć - Naprawdę bardzo Pana przepraszam.
Andrzej zaśmiał się pogodnie:
- Spokojnie. Nic się nie stało. Naprawdę.
Baristka uśmiechnęła się nieśmiało:
- Pokaże mi Pan ten rysunek?
Andrzej podał jej szkicownik.
Przedstawiał on lekko karykaturalne , groteskowe ale z zachowaniem określonych granic komiczności wyznaczonych przez samego Andrzeja - przedstawienie baristki trzymającej jedną ręką małe dziecko a drugą parzącą kawę.
Andrzej speszony podrapał się po głowie z napięciem wpatrując się w baristkę.
- Przepraszam, że lekko karykaturalne ale ja już tak mam - powiedział - Od zawsze tak szkicowałem i nie mogłem się tego wyzbyć.
Baristka. Pola na plakietce. Baristka Pola uśmiechnęła się:
- Jest przepiękny, zwłaszcza ta delikatna nuta karykatury  w mojej postaci - zaśmiała się - Nadaje jej oryginalności - spojrzała zafascynowana na Andrzeja - Ma Pan naprawdę niezwykły talent. Jest Pan artystą?
Andrzej uśmiechnął się figlarnie. Podciągnął kołnierzyk koszuli, sposobem, który jak wiedział od Anny, był istnym wabikiem na kobiety.
Dokładając do tego jego ulubione perfumy od Diora - Andrzej w całości stanowił afrodyzjak dla kobiet. - afrodyzjak na samego siebie.
Gdy woń perfum doleciała do wrażliwych nozdrzy dziewczyny - baristka Pola była już jego.
Nie to, że Andrzej o tym wiedział a nawet jeśli gdzieś w podświadomości sączyła się ta informacja - to oczywiście za przeproszeniem, z wielkim potwierdzeniem Andrzej tego nie chciał. To oczywiste.
Uśmiechnął się i odpowiedział:
- Gorzej. Jestem lekarzem.
- I taki talent się marnuje - zatrzepotała rzęsami - Szkoda, nigdy Pan nie myślał nad zostaniem malarzem, rysownikiem?
- Myślałem nie raz - zaczął - Ale zawsze gdzieś w tyle głowy była medycyna. Nie chciałem zawieść oczekiwań rodziców. Szczególnie ojca. Zmarli bardzo młodo. W wypadku.
- Przykro mi - wtrąciła.
Miłych kurtuazji ciąg dalszy.
- Po ich śmierci - kontynuował - Zdecydowałem, że mam jeden główny cel. Dostać się na medycynę. Jak się nie dostanę wtedy mogę pomyśleć o rysowaniu na poważnie.
Baristka obdarzyła go promiennym uśmiechem:
- Dostał się Pan.
- Dostałem się - odparł z uśmiechem - I od tego czasu przestałem rysować. Dzisiaj pierwszy raz od dwudziestu lat trzymam szkicownik w rękach.
- I jakie to uczucie - zapytała - Wspaniałe prawda?
- Z niczym się nie równa. No prawie z niczym. Lubi Pani wytwórnie Walta Disneya?
- Niektóre bajki a co?
Andrzej ponownie podał jej szkicownik.
Chwila przyglądała się i nagle wykrzyknęła:
- To Mowgli tam w tle?
Profesor zaśmiał się.
- To już chyba moje wypaczenie, że mężczyzna w moim wieku ma dojmującą słabość do starych disneyowskich animacji.
Baristka oddała szkicownik i usiadła naprzeciwko.
- Narysował by mnie Pan? Albo nie! Narysuje Pan moje serce?
Andrzej pochylił się nad stolikiem tak, że kolejny podmuch perfum omiótł dziewczynę.
- Obawiam się, że nie mam tak dużej kartki jak na Pani serce.
v   
Anna wróciła do domu późnym wieczorem, będąc zdziwiona już na wejściu słysząc dochodzące z salonu dziwne odgłosy śmiechu.
Zdjęła kozaki, zawiesiła palto i poczłapała do salonu.
Tam spotkał ją widok, tak zaskakujący i wstrząsający, pomimo tego iż byłą kobietą, którą w życiu trudno zaskoczyć - mianowicie Andrzej siedział na kanapie, między jego nogami lizał swoją łapkę Loui, chusteczki ciągle w pogotowiu obok Andrzeja, i oglądają telewizję. Jej kot i jej ukochany wpatrują się w telewizor jak zahipnotyzowani. Co w telewizorze? Afryka, lwy. Generalnie dużo sierści. Król Lew.
Anna wiedziała o słabości Andrzeja do wytwórni Walta Disneya lecz była to tak dalece żenująca dla niego rzecz, że wolał jeśli już oglądać bajki w samotności.
Jak napalony facet ogląda pornosy tak Andrzej może nie tak często jak napalony facet pornosy - wracał do swoich ulubionych bajek. W jego top klasyku był Król Lew zajmując pozycje pierwszą.
Anna uśmiechnęła się tkliwie i podeszła do kanapy, obejmując za szyję Andrzeja. Zaczęła mierzwić mu włosy.
- Jesteś głodna? Zrobiłem lasagne.
Kultowe danie. Jedyne.
Anna  usiadła obok i wtuliła się w Andrzeja, który otoczył ją ramieniem. Ucałował w czoło. Z telewizora nie spuszczał oczu.
- Zacząłeś znowu rysować? - spojrzała na spoczywający na ladzie szkicownik - Cieszę się. Naprawdę.
- Yhm.
I wtedy rozległą się piosenka, która uwilgotniła te męskie oczy, a Anna słuchając jedynie przyglądała sie Andrzejowi z czułością. Nie potrafiła znaleźć słów wyrażających to co czuła, niemniej jednak tym chyba jest miłość, że opisać jej nie można. Że jest nieodgadniona. Zaskakująca.
Nieśmiertelna.
W gąszczu trudnych spraw chce odszukać nić która wskaże mi gdzie zmierzać mam jak żyć. Wiem że znajdę ją. Wiem już z kim chce iść. Gdy zabraknie sił, gdy zgubię sens, z pomocą przyjdzie chór dwóch serc. Już wiem, miłość drogę zna. Poprowadzi mnie przez świat. Ty przy mnie, ja przy Tobie.
Przez mrok ku jutrzence dnia. Świat jest lepszy gdy jesteś obok ty.
Miłość drogę zna.
- Już nie dam rady Andrzej - załkała i wstała.
Andrzej otarł łzy i wyłączył telewizor.
Loui miauknął dziko w geście buntu gdy jego Pan brutalnie strącił go z kolan na ziemię.
 Anna przeszła się raz po pokoju i uklęknęła przy Andrzeju. Ujęła jego zapłakaną twarz i swoimi zapłakanymi ustami całowała jego usta, policzki, podbródek, i czoło.  Jakby czynność ta podtrzymywała jej czynności życiowe. Mówiąc kolokwialnie i autentycznie.
- Bardzo Cię kocham Andrzej- łkała - Jesteś całym moim światem.
Po chwili profesor złapał ją mocno za nadgarstki i silnie przyciągnął bliżej do siebie.
- Co się dzieje do cholery?  - głos jego przeszył strach - Powiesz mi wreszcie? Anna....

Wiele razy później przypominał sobie tą rozmowę, a była ona jak najgorszy jad kiełbasiany jego życia; jak mucha tse tse swoim ugryzieniem wyłączająca całe jego jestestwo. Od tego momentu miał wrażenie, że już na zawsze pozostanie w letargu.


Ola

środa, 14 stycznia 2015

Kolejny rozdział

Cześć wszystkim
Kolejny rozdział ukaże się w przyszłym tyg (postaram się w srode)
Teraz musiałam znów położyć sie do szpitala na kontrolne badania.
Wypuszcza mnie pewnie na weekend, jak zwykle, muszą trzymać przynajmniej trzy dni bo NFZ im nie zwraca xD Polska rzeczywistość.
Także jak tylko wrócę do domu napisze kolejny rozdział i Wam szybciutko wstawiam.
Trzymajcie sie ciepło
Ola
P.S
Pisze z telefonu, za błędy przepraszam.

sobota, 3 stycznia 2015

XXI "Wieczory ateńskie"

Wstawiam trochę wcześniej. Ta część jakoś rymowana wyszła...mam nadzieje, że będzie się podobać.  Miłego czytania:-)
P.S. Ten wygląd bloga tylko na zimę...później coś nowego skombinujemy;-) Duża buzia.



Szarość poranka napiera na umęczone powieki. Sączy się w kącikach oczu. Jak nieproszony gość pukający mozolnie kołatką chce wejść do środka. Puka.
Umęczone oczy otwierają się. Nieproszony gość wciska gałki w głąb oczodołu, przeciska się po czaszce, mozolnie, do mózgu. I już są pierwsze symptomy bólu. Łzy .W oczach te łzy. Gorycz w ustach. Pragnienie. I w końcu pożałowanie. Niskie pożałowanie - takie które pożałowaniem jest tylko w momencie pożałowania a w innych momentach już być nim przestaje.
Wiktoria budzi się. Wstaje. Kac. Cholerny. Ale kac.
Właściwie, należy powiedzieć co następuje - Wiktorii wystarczyło  tylko podnieść głowę z kuchennego blatu gdzie też spędziła ostatnią noc.
Ona i butelka whisky. Dobra butelka whisky.
-Auć, Mój Boże - złapała się za głowę - To moja wina, moja wina.  Bez happy endu, smutny finał.
Wiktoria skrzywiła się czując napierającą na gardło smutną gorycz. I zaraz to wiedziała, że wizyta w toalecie jest nieunikniona.
- To jest gorycz porażki - zamachnęła palcem - Gorycz żółta, która żółtą była odkąd żółtą być pragnęła.
Gdzie zamachnęła? Do ściany. Do ogółu i szczegółu. Do pospólstwa cholernego do Andrzeja podłego.
Irena stanęła w drzwiach i oparła się o framugę krzyżując ręce w charakterystycznym geście mającym zapewne oznaczać : Są rzeczy, których nie komentuje się głośno o ile ma się pewną dozę szacunku do drugiego człowieka.
Irena szanowała Wiktorię. Milczała więc.
- Ja się pozbieram - zaczęła Wiktoria - Naprawdę się pozbieram. Już naprawdę mało do tego brakuje...A jak już się pozbieram to tak się pozbieram - głos jej ugrzązł gdzieś w gardle a pokój wypełnił cichutki szloch - Skurwysyn. Podły, cholerny...kapiszon.
Irena podeszła i objęła Wiktorię. Uklękła obok kuchennego stołu i delikatnie gładziła ją po włosach, w sposób, którego ona sama po sobie spodziewać się nie mogła. Gładziła ją w sposób matczyny.
I tym sposobem ani Wiktoria ani Irena, nie były ni to zakłopotane ni to zażenowanie, przeciwnie z tym głaskaniem było im przyjemnie, ciepło - i w ułamku sekundy uprzednia atmosfera prysła pozostawiając po sobie jedynie sennego ducha przeszłości. I jeszcze tylko kac. On ciągle był.
- Pozbieram się - zapewniła Rudowłosa - Naprawdę.
Irena usiadła naprzeciwko i badawczo wpatrzyła się w przyjaciółkę:
- Chcemy o tym rozmawiać?- zapytała - Czy też pomijamy wszystko to co nieznaczące i żyjemy dalej?
Wiktoria wzruszyła ramionami:
- Domyślam się, że i tak o wszystkim wiesz. Powiedział Ci Adam.
Irena uśmiechnęła się i z pewną dozą nieśmiałości dotknęła lekko zaokrąglonego brzuszka. Usiadła naprzeciwko.
- Są rzeczy, o których się nie mówi. Są to rzeczy tak dalece delikatne, iż pomija się je wiedząc, że każda rozmowa o nich jest tylko potwierdzeniem rzeczy wypowiedzianych bezsłownie - Irena uśmiechnęła się - Widziałam, że coś trapi Adama. Coś związanego z jego bratem lecz nie ciągnęłam go za język a on najwyraźniej uznał, że nie jest to aż tak ważne by mi o tym mówić.
- I miał rację.
- Teraz jednak - kontynuowała - Patrząc na Twój kilku-tygodniowy letarg utwierdzam się w przekonaniu iż jednak to cos nic- znaczącego w zasadzie, pozwolę sobie myśleć, było całkiem ważne.
Irena uśmiechnęła się prostolinijnie. Pozwoliła sobie na ujęcie dłoni Wiktorii. Na ściśnięcie. Uściśnięcie. Badawcze spojrzenie  błękitu jej oczu  w zielone, załzawione Wiktorii oczy.
Uniosła pytająco brwi.
Wiktoria skrzywiła się a po jej twarzy przeszedł błyskawicznie  kwaśny grymas. Goryczy grymas. Grymas porażki, bólu, smutku, wściekłości i zdrady.
Należy stwierdzić iż każdy z tych grymasów był dla Wiktorii nieprzyjemny.
- Andrzej jest z profesor Schultz. Ma z Anna Schultz bliższe stosunki.
Po jej twarzy przeszedł kolejny kwaśny grymas.
Irena westchnęła głośno i udała zdziwienie. Udała bardzo sztucznie.
- No co ty. Nie mów.
v   
Gdy nastała godzina A, jak zwykła Wiktoria nazywać swoje dyżury, to jest godzina apokalipsy, udała się ona do pokoju lekarskiego by tam odpocząć.
Sama przechadzka do pracy czasem bywa nużąca, proszę więc doktor Consalidzie wybaczyć.
Kac. Kac. Wśród gwiazd świeci nam. Świetlisty kac, przepłynie każdą rzekę wraz.
Będąc  tuż przed szpitalem; gdy pierwsze śniegi zdołały już stopnieć robiąc miejsce swoim współtowarzyszą, Wiktoria na ławeczce spotkała najmniej chcianego, bardzo nieproszonego w jej wędrówce do pracy, gościa. Spotkała profesor Schultz.
Anna siedziała na ławeczce, leniwie wypuszczając dymki ciepłego powietrza przy każdym oddechu. Jej oczy, głęboki błękit porównywalny do wód zimnego Pacyfiku, zionął smutkiem.
Gdy kobieta spostrzegła Wiktorie, wykrzywiła wargi w lekko złośliwym acz zawsze pięknym delikatnym uśmiechu.
- Dzień dobry Pani doktor.
Po chwili twarz jej przybrała łagodny wyraz obojętności. Twarz jej, tak piękna - uśmiechnęła się do Wiktorii. Do niej chciała przemówić.
Consalida kiwnęła głową i już chciała przejść gdy surowa twarz wyrzekła łagodnie:
- Pani doktor, proszę usiąść ze mną, bardzo proszę.
I usiadła ta skacowana Wiktoria. Jak proszą to trzeba usiąść. Na ławeczce usiąść trzeba na niej przecież gwiazdka z nieba.
 Usiadła na ławce obok surowej acz pięknej kobiety.
Anna wpatrzyła się w oszronioną, zmarzniętą kostkę brukową chodnika. Na pewno była zmarznięta ta kostka bo zimno było. Zmarznięta byłą jak każdy choć jej nikt o to nie pyta.
Wiktoria potarła ręce, w grubych wełnianych rękawiczkach starając się rozgrzać.
Po chwili schowała je między kolana.
Anna ciągle milczała wpatrując się w zmarzniętą kostkę.
- Tak, pani profesor?
- Andrzej czasem jest jak mały chłopiec. Uwielbia nowe zabawki.
Wiktoria zarumieniła się, nie wiadomo czy z powodu mrozu czy ze swego stanu zbrukanej duszy.
Chciała przerwać, powiedzieć coś na swą obronę, zripostować się jakoś, profesor Schultz jednak wyrzekła:
- Nigdy jednak żadna zabawka nie przypadła mu tak do gustu.
I mówiąc te słowa spojrzała na Wiktorię, obróciła się w jej kierunku, a samotne łzy w jej pięknych oczach atakowały Wiktorii zielone oczy. Wełniane, beżowe rękawiczki. Beżowy szalik. I krzyczały, nie wiadomo czy o pomoc litość czy w charakterze bojowym. I Wiktoria pojęła i dopiero zrozumiałą jak Anna musi Andrzeja kochać, czym on dla niej jest; jak ważną istotą dla niej jest i najważniejsze - iż pragnie wszelako dla niego jedynie szczęścia dużego.
- Przepraszam - opanowała się Anna -  Przepraszam za moje okropne zachowanie. Nie zasłużyłaś na to.
Wiktoria wpatrzyła się w jedną z kostek przed nią. Wysuniętą. Jakby oddzieloną od swych braci, ogołoconą. Którą nieśmiało obejmował zimny podmuch grudnia swym pocałunkiem starając się dosięgnąć niemal każdy cal.
Wiktoria spojrzała na Anne. Wiedziała, że to wyznanie było dla profesor Schultz bardzo trudne.
- Zabawki z reguły , po czasie się nudzą - uśmiechnęła się smutno - Ważniejsze są koniki na biegunach. To one rozdają karty.
Anna pokręciła głową ze śmiechem.
Po chwili rzekła poważnie:
- Koniki czasem też się psują.
Po oszronionej kostce brukowanego chodnika przebiegł bezpański pies, niszcząc wzorek ze szronu na odstającej kostce; przebiegając rzucił raz wzrokiem na dwie kobiety po czym widząc iż jest to tylko obraz nędzy i rozpaczy, gorszy od rozpaczy jego samego - pośpiesznie uleciał gdzieś w las tak bezpański jak wszystkich czyli wszelako nikogo właściwie.
v   
Mimo pozorów lekkomyślnego, hulaszczego życia, Andrzej starał się by, dla równowagi w przyrodzie , wszelkie sprawy wokół niego były czyste i klarowne. Przeciwnie do jego wewnętrznego nieuporządkowania, które ostatnio mimo ciężkiej pracy nad sobą ( tak przynajmniej myślał) wzrosło zatrwożenie, dążył zawsze do  zakończenia bądź też finalnego zamknięcia wszelkich uprzednio toczonych w jego życiu kwestii. Chociaż wydawać by sie mogło że taki człowiek, który w odmętach własnej osobowości nie ma ani jednego stałego, komfortowego miejsca, nie może wprowadzić ładu w swoim bezpośrednim otoczeniu, jednak i  w tej materii Andrzej stanowił wyjątek. I tym sposobem zawsze dążył do tego by nigdy nie być od nikogo zależnym (zresztą udawało mu się to znakomicie).  Sytuacja odwrotna ( gdy ktoś jest mu coś winien) była natomiast nadzwyczaj przyjemna i w kontaktach służbowych niezwykle wskazana toteż nic dziwnego, że profesor polubił pełnić obowiązki ordynatora chirurgii. 
Ten owy upór i dążenie do zakończenia bądź też wyjaśnienia wszelkich spraw wszelako nie tyle ostatnio spędzał mu sen z powiek co powodował zupełną bezsenność. O ile sprawę z Wiktorią można uznać za "wyjaśnioną" bowiem Consalida ostatnimi czasy w jego towarzystwie prawie w ogóle się nie odzywała bądź też jej bezpośrednie  zwroty do Andrzeja ograniczały się do: Tak, panie ordynatorze, Nie, panie ordynatorze. O tyle kwestia Anny pozostała niejasna i mętna, a po wyjaśnieniu sobie wszystkiego, problem uległ jeszcze większemu "zmętnieniu" Owym ambarasem tutaj było to, że właściwie nie wiadomo było na czym ten problem polegał. To "coś wzniosłego" co bezsprzecznie wcześniej wyczytał w jej oczach, z biegiem czasu absolutnie nie znikło z jej pięknej twarzy, a jakoby na trwale wyryło sie w jej łagodnych tęczówkach, powodując u Andrzeja troskę i niezdecydowanie. Oboje mieli w zwyczaju " nie ciągnąć siebie za język" bowiem uważali, że zawsze na  "uzewnętrznienie" przyjdzie odpowiednia pora wtedy kiedy druga strona będzie gotowa. Anna jednak najwyraźniej nie była gotowa mówić Andrzejowi o tym co ją trapi, tym samym czyniąc w jego sercu ogromną dziurę równą takiej jaką wypala cygaro w kartce papieru. Nie wiedział jak powinien zapytać by uzyskać satysfakcjonującą odpowiedz. Żeby tego nie było mało, sytuacja według niego, skomplikowała się jeszcze bardziej ponieważ nie mógł się poradzić osobie, która służyła mu dobrą radą w materii, w której on zwyczajnie nie radził sobie sam. A nie mógł się jej poradzić z przyczyn....no cóż natury czysto technicznej.
Dlatego też, będąc ostatnio niezwykle podatny na żal i frustracje, obrał sobie jako doradcę kogoś zupełnie innego. Adam Krajewski ,niedawno zaczął przechodzić wewnętrzną przemianę na miarę typowego bohatera romantycznego, a jeśli chodzi o dobroć i wyrozumiałość był on ostatnimi czasy krótko mówiąc "w formie". Jako współ-doradcę panu profesorowi miała służyć butelka dwunastoletniej whisky Buffalo Trace, przeznaczonej na specjalną okazję.
I właśnie ta "specjalna okazja" nadeszła. O godzinie 8 wieczorem, po skończeniu pracy, wyjął swojego współ-doradcę z bagażnika i udał się pieszo do hotelu rezydentów. Zadzwonił do drzwi frontowych i cierpliwie czekał. Po niecałej minucie ku jego ogromnej i niepomiernej uciesze drzwi otworzył nie kto inny jak Wiktoria. Rudowłosa gdy tylko zobaczyła Andrzeja, jej uprzednio uśmiechniętą i roześmianą twarz, zastąpiła jawna wrogość i pogarda, tym większa skoro tylko zauważyła co pan profesor trzyma w swojej prawej ręce. Ciągle patrząc na butelkę whisky rzekła:
- Doprawdy panie ordynatorze, to już zaczyna robić się niemal żałosne. Myślę, że nawet pod wpływem "umilacza czasu" nie będę w stanie zapomnieć. Także naprawdę, zły strzał.
- Dzień dobry, PANI WIKTORIO - Andrzej uśmiechnął się ciepło i serdecznie , spoglądając na jej pochmurzoną twarz - Muszę PANIĄ poważnie zmartwić, ale ja nie do PANI.
- Naprawdę, a kto dzisiaj jest tym szczęściarzem ? - zapytała ironicznie, a w jej oczach błysnęły złośliwe iskierki.
- Adam Krajewski, droga Pani ....poza tym, jesteśmy już po pracy więc nie musi się PANI do mnie zwracać per "panie ordynatorze".
- Oczywiście panie profesorze , będę o tym pamiętać - wycedziła jadowicie .
Jej upór oraz bezgraniczne trwanie w "obrazie majestatu", teraz szczerze zasmuciło Andrzeja, albowiem był świadomy, że ten uprzednio zburzony przez nich mur, cegiełka po cegiełce tworzył się na nowo.
- No tak, mówią, że profesorem jest się całe życie - westchnął zrezygnowany.
- Mówią także, że idiota idiotą pozostanie.
- Auć. Powinno mnie zaboleć prawda?- zapytał łagodnie, starając się obrócić wszystko w żart.
- Normalnego człowieka powinno to dosięgnąć, ale TY nie musisz się przejmować. Adam jest na górze, u siebie pewnie - przesunęła się, gestem nakazując mu aby wszedł. Grzecznie i z opuszczoną głową wykonał rozkaz.
Będąc już za progiem, nagle jakby w ułamku sekundy podejmując decyzje obrócił się i cofnął, obejmując Wiktorię jedną ręką i przypierając do framugi tak, że nie mogła się cofnąć. Wpił swoje wargi w jej usta najpierw niezwykle porywczo i brutalnie tym samym uniemożliwiając jej zaprotestowanie by po chwili już całować ją żarliwie za ogólnym przyzwoleniem. Przyciągnął ją do siebie, a ona oplotła jego szyję. Trwali tak, przez jakiś, niezbadany miarą czasu, moment po czym Wiktoria pierwsza  oderwała się od Andrzeja. Odchrząknęła nieznacznie i opanowując drżenie własnego ciała rzekła twardo:
- Idź na górę, pierwsze drzwi po lewo.
- Wiki - pogładził ją pieszczotliwie po policzku przyglądając się jej z nieukrywaną już tęsknotą. - To nie była dla mnie tylko przygoda, jakiś nic nie warty romans. Chciałbym aby nim był, było by nam znacznie prościej. Ja..- zawahał się widząc wzbierające się w kącikach jej oczu łzy - Sam się w tym wszystkim pogubiłem. To stało się tak szybko. Nie pomyślałem, że ....- zamilknął, ocierając samotną łzę spływającą po jej policzku - Nie pomyślałem, że kiedykolwiek  się jeszcze zakocham - złożył czuły, delikatny pocałunek na jej wargach po czym rzekł smutno:
- Dziękuję Ci za....wszystko. I proszę wybacz mi  -westchnął smutno po czym opanowując własny głos i nadając mu odpowiedni tembr i twardość odparł-  Wiem, że teraz mnie niemal nienawidzisz, ale chciałbym abyśmy dalej pracowali ze sobą, tak jak gdyby nic się nie stało. - popatrzył w jej śliczne  zielone oczy wiedząc doskonale  iż to co właśnie powiedział nie tylko jej sprawiło wielką przykrość ale także jemu. Czuł że ta tworząca się w jego sercu dziura teraz poszerzała się jeszcze bardziej, wywołując ból i uczucie głębokiej tęsknoty w jakimś nieokreślonym miejscu w jego duszy. Był świadomy jednakowoż iż to co właśnie uczynił było słusznym i w tym wypadku jedynym wyjściem. Pocałował Wiktorię w policzek delikatnie i tkliwie acz z nieukrywanym żalem, który ona bez trudu mogła wyczytać z jego twarzy po czym ruszył na górę do Adama. 
Zapukał a słysząc głośne słowo: Proszę ,wszedł do pokoju zastając go półleżącego na kanapie i czytającego książkę. Krajewski przez moment lustrował brata bystrym spojrzeniem w lot zauważając jego przygnębiony wzrok i posępny wyraz twarzy. Podniósł się z kanapy, odłożył książkę i stanął spoglądając na niego pytająco.
Andrzej skrzywił się, uniósł do góry butelkę whisky po czym postawił ją na stojącej obok kanapy ladzie:
- Muszę z kim pogadać, bo zwariuję. Napijesz się ze mną?
- Pójdę po szklanki - odparł po czym zniknął na niecałą minutę by wrócić z niezbędnymi akcesoriami. Rozpieczętował butelkę nalewając  mieniącego sie bursztynowo trunku, do postawionych na ladzie szklanek. - No, no, no czuję że masz naprawdę DUŻY problem skoro w obieg poszła dwunastoletnia whisky...ze starych zapasów jak mniemam?
Andrzej pobieżnie spojrzał na brata i pokiwał zrezygnowany głową.
- Twoje zdrowie, braciszku - uniósł swoją szklankę i następnie wypił jednym haustem całą jej zawartość.
W ułamku sekundy jego kubki smakowe owładnęła przyjemna fala goryczy by następnie spłynąć niżej gardłem do przełyku drażniąc błonę śluzową i powodując to tak  znane uczucie ciepła i błogości. Uchodząc do żołądka owe rozkoszne doznanie gwałtownie  gasło co dla pijącego było jasną i klarowną informacją że trzeba zażyć kolejnego "hausta".
Adam, uczynił to samo w ciszy sącząc własny trunek i czekając aż brat pierwszy przerwie tą ciszę.
- My kochamy wyłącznie romantycznie prawda? To znaczy, jeśli już kochamy to miłość jest dla nas czysto romantyczna, a cielesność schodzi na drugi plan...potrafimy tak?- zapytał Andrzej z powagą spoglądając na brata i tym samym utwierdzając go w przekonaniu, iż to pytanie absolutnie nie było żadnym dowcipem.
Krajewski upił kolejny haust czekając aż przyjemna fala ciepła zejdzie aż do żołądka po czym mruknął:
- Wiesz, patrząc na ciebie myślę że jedna butelka Buffalo Trace stanowczo nam nie wystarczy. To co teraz dzieje się w twojej psychice znacznie przewyższa zdolności jednej butelki whisky. Nie martw sie jednak bracie...dostałem od ciebie w prezencie na ostatnie urodziny Buffalo Trace i teraz grzecznie leżakuje w mojej szafce.. także spokojnie - uśmiechnął się przelotnie, jednak w mig  wyczytując z z jego twarzy ogólne przesłanie "mnie nie jest do śmiechu", opanował się, a zaraz jego twarz spoważniała.
- Andrzej, co się dzieje? - zapytał, po czym upił kolejny łyk.
- Czy można pożądać i pragnąc tak mocno dwóch kobiet naraz? Czy to normalne, czy to fair,  by każdą z nich kochać miłością inną ale równie mocną?
Krajewski zasępił się ,w myślach formułując odpowiedz, która byłaby zarazem szczera jak i pomocna  ( co niekoniecznie zawsze idzie w parze) :
- Odpowiadając na Twoje pytanie, można kochać dwie kobiety naraz, nie jest to całkowicie normalne i nie zgadzam się byś obydwie kochał równie mocno, ale można. Sadzę jednak, że nie to stanowi tu problem.
- A więc co według Ciebie, proszę oświeć mnie.
Adam rozpostarł się wygodniej na kanapie i starając się brzmieć możliwie jak najłagodniej i najsubtelniej odparł:
- Myślę, że problemem tutaj jest twoje przerażenie. Strach chwyta cie za gardło i obezwładnia do tego stopnia iż nie jesteś w stanie trzeźwo myśleć.
- Strach? A niby czego ja mam się lękać?
Andrzej uśmiechnął się z politowaniem co tylko utwierdziło Adama w przekonaniu iż trafił w czuły punkt:
- Andrzej...zbyt dobrze cie znam.  Nie musisz przede mną udawać...sam przecież do mnie przyszedłeś.  Widzę co się dzieje. Jak mam ci pomóc, skoro nawet teraz wypierasz się rzeczy tak oczywistych. - Adam omiótł postać brata łagodnym acz stanowczym spojrzeniem bystrych oczu, które w swoim wyrazie miało pokrzepić jak i postawić do pionu po czym dodał: Boisz się faktu.... samej świadomości tego iż Wiktoria stała się dla ciebie równie ważna co Anna. W związku z tym wypierasz się tego...
- Niczego sie nie wypieram. Przecież sam powiedziałem, że się w niej zakochałem. Zresztą teraz to nieistotnie. Kazała mi wybierać, a w tej sytuacji mój wybór był aż nadto oczywisty - stwierdził z żalem po czym kontynuował:  Wybrałem Anne i nie żałuje tej decyzji tylko..
- Tylko jesteś nieszczęśliwy - wtrącił mu w słowo
- No i właśnie  na tym polega problem! Nie ważne, którą bym wybrał i tak będę nieszczęśliwy bo nie mogę mieć tej drugiej! A przez to mam wrażenie, że jeszcze bardziej rannię Anne, która chociaż wie, że mój romans z Wiktorią dobiegł końca, domyśla się, że bardzo za nią tęsknie. Czyta z mojej twarzy jak z otwartej książki.....a ja nie potrafię tej książki  zamknąć - dodał cicho, spoglądając ukradkiem na ubywającą w zatrważającym tempie whisky
- Ta sytuacja jest ....jakby to powiedzieć zgoła patowa. A najgorsza w tym wszystkim nie jest  tęsknota do Wiktorii. Absolutnie nie! Wiem, że życie to także kwestia wyborów. Ja swój wybór dokonałem i wiem, że muszę przyjąć wszelkie jego konsekwencje. Jednego tylko nie zniosę......jednej konsekwencji nie jestem w stanie przyjąć i zupełnie sobie z tym nie radze... - zerknął niepewnie na Adama jakby sprawdzając czy słucha go uważnie, wiedząc że to co zaraz powie stanowi sedno całego problemu. - Czuję, że przez to wszystko Anna się ode mnie oddala, tak jakby nagle urosła pomiędzy nami jakaś niewidzialna bariera. Już dłużej tego nie zniosę. Wiem, że nawaliłem na całej linii, złamałem to co między nami było najsilniejsze....szczerość i zaufanie. Robię wszystko aby to odbudować  lecz teraz mam wrażenie ,że ona mi czegoś nie mówi. Coś przede mną ukrywa.
- Pewnie ci się zdaje. Myślę, że mimo iż ci wszystko wybaczyła, ciągle czuje się zraniona i pokrzywdzona. Aby wszystko wróciło do normy potrzeba czasu. Po prostu daj jej go
- To nie o to tu chodzi.....Gdybyś ją znał tak jak ja wiedział byś że coś stanowczo tutaj nie gra. Czasami patrzy na mnie tak smutno...niemal z lękiem, jakby chciała mi coś powiedzieć ale się boi.
Cała jego postać, przygarbiona i jakby "zmniejszona w swych rozmiarach"  teraz to emanowała żalem i udręką, która zważywszy na przyczynę i biorąc pod uwagę charakter Andrzeja, pokazywała jak bardzo  ciąży mu to na sumieniu.  W istocie ostatnie okoliczności mocno grały na jego "moralnych strunach" jakoby komponując same  przez się jakiś złośliwy, śmiejący się z niego samego kujawiaczek.
- Ostatnio ciągle się o coś kłócimy, o jakieś błahostki, nic nie znaczące głupoty - upił któregoś z kolei "hausta"  ,sącząc go już niczym najlepsze i jedyne lekarstwo na jego chorobę duszy - Nie poznaję jej..tak łatwo wyprowadzić ją z równowagi. 
- Może ma jakieś wahania hormonów? - podsunął Adam
- I ciągle płacze - ciągnął niestrudzenie swoją myśl Andrzej nie zważając na jego aluzje - Ona nigdy albo też bardzo rzadko płacze.....a teraz boję się cokolwiek powiedzieć aby nie sprawić jej przykrości.
Krajewski pokiwał głową ze zrozumieniem, patrząc jednak  z niemym niedowierzaniem na Andrzeja.
Podsumujmy: Anna (według niego) wyraźnie chce mu coś powiedzieć...jest rozdrażniona, często płacze....idąc tym tokiem rozumowania, to może wynikać z zaburzeń hormonalnych...bardzo prawdopodobne iż z wyższym poziomem progesteronu we krwi. A wyższy poziom progesteronu może wywołać zaburzenia miesiączkowania bądź też całkowity zanik miesiączki. A całkowity zanik miesiączki =.....Krajewski, ty geniuszu....ona jest...
- Czy ty mnie w ogóle słuchasz? Ja naprawdę mam problem i nie wiem co począć. Liczyłem na jakąś konstruktywną radę czy chociaż twoje świeże spojrzenie na sprawę, ale widzę, że z wiekiem stajesz się coraz bardziej podatny na etanol. Gdybym wiedział, przyniósłbym piwo....chociaż trochę mniej procentów.- Andrzej skrzywił się złośliwie, swoim komentarzem twardo sprowadzając Krajewskiego na ziemie.
Mimo iż Adam swojego brata znał, mogłoby się wydawać "od podszewki", dopiero teraz  dostrzegł to, tak często wspominane przez Anne, zgoła dziecinne nieprzystosowanie Andrzeja do "dorosłego życia" . Faktycznie chociaż uważał go za trzeźwo myślącego człowieka, kochał go miłością bezwarunkową (wynikającą z więzów krwi), szanował i cenił jako specjalistę, niemniej jednak nie mógł wyzbyć się wrażenia iż jest on, mówiąc w ogólnym uproszczeniu "życiowym inwalidą"
Jemu samemu dojście do tak oczywistych konkluzji bądź też chociażby przypuszczeń zajęło kilka sekund gdy on nieprzerwanie od 2 tygodni głowił się wytężając niemal wszystkie swoje "uczuciowe neurony".
Każdy człowiek ma chociażby garstkę, takich "uczuciowych neuronów"......ale nie każdy potrafi z nich korzystać.
Nie mogę go w tych kwestiach wiecznie naprowadzać na właściwe tory. Musi sam się domyślić, uaktywniając "pewne" części swojego mózgowia......Wierze że to uczynni go "bogatszym życiowo"
- Czy Anna ma ostatnimi czasy zwiększony apetyt? - wypalił prostolinijnie, w trumiga podejmując decyzje o złamaniu swojego postanowienia i naprowadzeniu brata.
Znajdę te jego kilka" uczuciowych neuronów". Jak nie ja to kto?
- Ehem....nie wiem....skąd mam to wiedzieć? - Andrzej wlał do gardła kolejnego łyka. Zawahał się. Bezpostaciowa masa płynu zastygła w ustach.
I nagle, w ułamku sekundy, kątem oka, Adam dostrzegł lecący w jego kierunku bursztynowy pocisk. Uprzednio zbita masa ugodziła twarz Krajewskiego, zderzając się z nią niczym taran z murem, zanim zdążył zrobić unik. Rozbiła  się przy tym na drobniejsze fragmenty ,czyniące niezwykłe spustoszenie na licach chirurga.
- JASNA CHOLERA! CZYŚ TY ZWAR.....- treść zdania raptownie urwała się gdy tylko spojrzał na swego brata. Wierchem dłoni szybko otarł policzki tym samym orientując się iż to co właśnie zaszło stanowiło" reakcje na te rewelacje".
Twarz Andrzeja raptownie zrobiła się blada jak ściana ,jakby wszelka krew nawet z najdrobniejszych naczynek podskórnych odpłynęła ,zostawiając tylko skórę, bez nich białą i jakoby niekompletną. Poczuł nagle taką suchość w ustach jak gdyby cała jego ślina spłynęła do żołądka, a ślinianki grzecznie odmówiły swej posługi idąc na emeryturę:
- Mógłbyś wyjąć tą butelkę Buffalo Trace o której wcześniej wspominałeś? Bardzo chętnie się jej napije.
- Wiesz, że to nie musi wcal......
- Tak wiem, wiem
Andrzej obdarzył Krajewskiego spojrzeniem godnym najbardziej spłoszonej sarenki po czym schował twarz w dłoniach, analizując wszystko co wiedział, usłyszał i co przypuszczał.
Adam otarł policzki mankietem swej granatowej, bawełnianej koszulki i wlał do gardła kolejny łyk.
Poczuł gorzką gulę ciepła rozchodzącą się w przełyku i po chwili w żołądku; gorzką gulę pozostawiającą po sobie tylko ciepłą, znieczulającą słodycz.
Nie tylko mężczyźni lubią whisky. Wszyscy lubią whisky.
- Andrzej... - zaczął 
- Nalej jeszcze kolejkę - odparł - Rozpijemy całą butelkę.
Twarz jego przybrała twarz człowieka w grozie; człowieka, który wiedząc iż powinien uciekać tak naprawdę uciekać nie ma dokąd. Wpatrzył się w dywan koło nóg Adama, tam gdzie rozprysły się pociski bursztynowego trunku wchłaniając się w beżową tapicerkę dywanu.
Adam uśmiechnął się- ta twarz była tak niedawno podobno do jego twarzy; do jego grozy i strachu; do reakcji na odpowiedzialność spadającej na uciemiężone barki; do twarzy odpowiedzialnej za kolejne, dodatkowe istnienie.
Wziął butelkę i rozlał trunek do grubo-szklistych szklanek.
v   
Myśl czy też przypuszczenie Adama nakarmiło wszelkie myśli Andrzeja, po pewnym czasie krążenia ugruntowując się jakoby w jego głowie, gdy wracał do domu swoim samochodem.
Z początku wywołując chaos i mętlik, zrazu absorbując cały jego umysł ; sprawiły iż Andrzej już będąc u Adama, zaczął się zastanawiać nad swoim przyszłym życiem. Nie mógł wypierać się tego przypuszczenie gdy sam uważał je za bardzo prawdopodobne. Wypieranie się tej ewentualności było taką samą niemożnością co pisanie piórem bez atramentu czy też mycie się bez użycia wody. Toteż przyjął "to" do wiadomości już na pierwszym zakręcie od szpitala ,na kolejnym  zaś postanowił powziąć pewne kroki, zaraz na rondzie, sam zdziwiony swoją reakcją, uśmiechnął się.
Pomimo przestrachu i odpowiedzialności, która gwałtownie spadła na jego barki, szybko i bez wahania podejmując decyzje, czuł  powoli napływający spokój duszy. Podobnie jak podróżnik  stęskniony za domem, wracając do swoich czterech kątów po długim czasie nieobecności, dopiero kładąc się we własnym łóżku,  odczuwa  całkowity powrót do równowagi życiowej, tak i on z każdym kolejnym kilometrem czuł powracający do jego życia spokój i ład. Los jakby rozstrzygnął za niego, tłumiąc i gasząc wszystkie niepewności jak gasi się świecie przykrywając słoikiem czy szklanką. Wiedział już, że słowa ja i ty, w przypadku siebie i Anny, zawsze będzie chciał łączyć spójnikiem "I" bądź też całkowicie zastąpić je wyrazem my. Wyrazem który tak mocno wchodzi w zakres określenia "rodzina. Ta decyzja , z pozoru wymagająca od niego wysilenia wszystkich swoich "uczuciowych neuronów" przyszła mu łatwo i nadzwyczajnie lekko, zadziwiając go do tego stopnia iż czuł w opuszkach palców ekscytujące drętwienie .
Wybór środków darzy umysł spokojem.
Zaparkował samochód w garażu i wszedł do domu, swoje kroki od razu kierując w stronę sypialni. Chociaż dochodziła już północ, liczył że Anna jeszcze czyta książkę tak jak to miała w zwyczaju i  że zdąży z nią pomówić. Pomylił się jednak bowiem kobieta leżąc na boku, spała, a jedynym źródłem światła w pokoju była blada poświata księżyca przebijająca się przez zasłony w sypialnianym oknie.
Usiadł na skraju łóżka, z nieukrywaną tkliwością obserwując jak śpi z jedną ręką wsuniętą pod głowę; jak jej kruche ramiona wraz z piersią wznoszą się i opadają zsynchronizowane z oddechem. W takich momentach Andrzej czuł się po prostu w zgodzie z naturą, a co najważniejsze z samym sobą niczym człowiek obserwujący mieniące się pośród morskich fal pyłki sosny, podobne do zielonych robaczków pełzających wśród grząskiej gleby.
Odgarnął niesforny kosmyk włosów opadających na jej blade czółko po czym delikatnie ucałował ją w policzek. Wiedział, że poczeka; ze nie będzie wyciągał od niej tej wiadomości; cierpliwie czekając aż sama będzie gotowa mu powiedzieć.
Zawsze na mnie czekała, pozwalała mi bardzo wolno dojrzewać.....ja też mogę zaczekać.
I już miał wychodzić gdy nagle Anna obkręciła się na plecy, delikatnie i słodko pocierając wpółżywe i ospałe oczęta. Uśmiechnął się szeroko, szczerze rozczulony tym widokiem, i pochylił się nad nią, rękami opierając się o miękki materac swojego łóżka.
- Gdzie byłeś? - zapytała niewyraźnie po czym ziewnęła głęboko.
- U Adama.
- Czyżbyście urządzili sobie kolejny ucieszny "wieczór ateński" - zapytała a na jej niewyraźnej, zaspanej twarzyczce zakwitł szeroki uśmiech.
Mówiąc "wieczór ateński" Anna miała na myśli hulanki i swawole, jakie dwaj bracia, mieli w zwyczaju od czasu do czasu sobie organizować. Poczynając od kulturalnych spotkań przy czymś lekko procentowym, kończąc na meetingach zakrapianych czymś stanowczo wysoce procentowym, Anna pamiętała, iż było to wpisane jakoby w naturę Andrzeja i Adama.  Problem pojawiał się dopiero, gdy w wyniku takiego wieczoru ateńskiego, Andrzej od nowa musiał zgłębiać tajniki ziemskiej grawitacji, mając problemy ze zlokalizowaniem gdzie jest góra a gdzie dół. Wówczas Anna mogła dopominać się swoich racji, zgłaszać pretensje czy też ogólnikowo mówiąc po prostu narzekać. Nie tyle była wtenczas przyjaciółką pana profesora co jego  opiekunką, nie tyle kochanką co wolontariuszem domu opieki i co najważniejsze nie tyle kardiochirurgiem co raczej geriatrą.
A każda z tych ról dla postronnego widza była nie tyle komiczna co arcyśmieszna.
- Nie użyłbym tutaj określenia wieczór ateński. Nasze spotkanie było zbyt kulturalne by użyć sformułowanie wieczór ateński. Powiedziałbym raczej obiad czwartkowy....tylko bez obiadu .
-  Prowadziliście filozoficzne dysputy o sensie ludzkiej egzystencji i duchowych aspektach śmierci?
Andrzej uśmiechnął się szeroko, nawet w półmroku pokazując równy rząd białych zębów.
- Ekhem...właściwie to rozmawialiśmy o kobietach - odparł zawadiacko.
I faktycznie nie jest to kłamstwo.....w istocie rozmawialiśmy o dwóch najwspanialszych kobietach.
- No tak, polska swołocz - skwitowała i zaraz, w ułamku sekundy sypialniane powietrze przeciął jej donośny acz melodyjny śmiech, będący jednym z jej wielu skrytych powabów.
Czasem zdarzało się tak, że Anna rozśmieszona czymś z natury błahym i prostym, jakimś słowem czy sytuacją ,która śmiechu nie wymagała ,wpadała w błędne koło rozbawienia. A gdy Anna się śmiała, nieważne było jaki był powód uciechy - wtedy śmiali się już wszyscy.
Po chwili też Andrzej dołączył się do  uciechy, śmiejąc się wraz z Anną. Pochylił się jeszcze bardziej nad nią po czym, opanowując własne rozbawienie szepnął:
- Kocham Cię.
Anna potarła ponownie zaspane oczy i uśmiechnęła się, w sposób dla Andrzeja w lot zrozumiały, utwierdzający go w tym iż pojęła, że to wyznanie było dla niego jak i dla niej bardzo ważne.
- Hmm...dziękuję - skwitowała ciągle jeszcze rozbawiona.
- Nie ma co Anno...kulturę to ty masz w jednym paluszku - pocałował ją czule w usta i pogładził pieszczotliwie po policzku:
- Idź już spać.
 Przykrył ją wyżej kołdrą i jeszcze raz ucałował tym razem w czoło.
- Kładziesz się zaraz?
- Wezmę prysznic i za chwilę przyjdę.
Po chwili wstał i udał się do łazienki, odkładając tę, tak doniosłą i istotną dla nich, rozmowę na dzień następny.




 Ola