wtorek, 29 lipca 2014

Uwaga!

Witajcie kochani :) Mamy święto, bo dziś wyjątkowo pisze Ewelina, a nie Ola :D W każdym razie zapewne zauważyliście, że nie zamieszczałyśmy żadnych informacji o następnej części dlatego niosę sprostowanie. Doszłyśmy z Olą do wniosku, że następny rozdział pojawi się dopiero 8 sierpnia.
Czemu tak długo? Trochę nam się wyjazdy nie ponakładały na siebie i kiedy ja siedzę w domu to Ola jest nad morzem, a za parę dni będzie dokładnie odwrotnie :)
Nie martwcie się, nie próżnujemy. Każda z nas pisze we własnym zakresie, ale jak wiadomo musimy się zobaczyć żeby skleić wszystko do kupy.
Przepraszamy was za tak długi czas oczekiwania. Swoją drogą mam wrażenie, że w wakacje rozdziały wychodzą  nam bardziej nieregularnie niż w roku szkolnym XD
Pozdrawiam was w imieniu moim i Oli i życzę aby upały wam tak bardzo nie doskwierały (mi osobiście przeszkadzają i chcę deszczu ;_;)!


Ewelina

czwartek, 17 lipca 2014

XIV "Pocisk"

Ten rozdział jest trochę inny od poprzednich ale mam nadzieję, że wam się spodoba. Troszkę się poprzesuwało jednak liczę, że aż tak bardzo wizualnie to nie razi. Zachęcam do komentowania i przede wszystkim ...miłego czytania;)



Patrząc na panią Zaruską  Wiktoria zastanawiała się kiedy to właściwie można powiedzieć, że ktoś umarł godnie, jak określić kryterium godnej śmierci i co najważniejsze czy ta granica godnej śmierci w ogóle istnieje. Śmierć jak wiele procesów w życiu ludzkim była czymś dla niej zgoła bezsensownym. Nigdy nie chciała wchodzić w ramy religijne śmierci najpewniej dlatego, że... po prostu bała się znaleźć tam  logiczne wyjaśnienie, które z pewnością by jej nie pasowało ale którego nie mogłaby odrzucić z racji jego logiczności i takiej życiowej trzeźwości.. I teraz przyglądając się kobiecie leżącej przed nią na szpitalnym łóżku ponownie ugodził ją widok kształtującej się w tej postaci śmierci. Pani Zaruska leżała bezwładna na łóżku, unieruchomiona, nie mogąca nawet samodzielnie oddychać.  Włosy zlepione w strąki opadały na blade czoło, z sinych ust wystawała rurka intubacyjna. Szerokie i wydatne kości policzkowe wraz z niezwykle głębokimi dołkami obok tworzyły układ dwóch dolin pomiędzy ziemistymi wzgórzami i dzielącą je pośrodku górą w postaci wyniszczonego nosa, z którego otworów niczym zastygnięty strumyk wystawała rurka z tlenem.  To ogromne, niezgłębione misterium śmierci zaległo się w każdym kącie tego pokoju a ludzie znajdujący się w pomieszczeniu tylko przez grzeczność i poszanowanie osoby pani Zaruskiej nie mówili o tym głośno.
Tylko przez litość można to nazwać życiem - pomyślała  wiedząc co za chwile musi zrobić.
Głęboko westchnęła.
Odłączenie od respiratora. Zabranie życiodajnego tlenu. Pozbawienie życia. Wymierzenie ostatecznego wyroku......jak zwał tak zwał. Dzisiaj po raz pierwszy w swojej karierze odbierze komuś życie. Pozbawi męża żony. Zabierze dzieciom matkę...

Odłączyła respirator nie patrząc na męża pacjentki stojącego w kącie pokoju. Starała się, mimo iż niemal uderzało ją to w oczy, zignorować łzy obficie spływające po jego zarośniętych policzkach, ból którym napastliwie krzyczał jego zapłakany wzrok. Łatwiej jest jeśli nie wiążesz się emocjonalnie z pacjentami i ich krewnymi. Przynajmniej powinno być łatwiej........
Przez kilkanaście minut stała uporczywie wpatrując  się w pracujący ekran elektrokardiografu. Po chwili na monitorze ukazała się cienka pozioma kreska. Wyłączyła go.
- Zgon  o 9: 34 - odparła twardo, po czym wyszła z sali.

 

Pocisk ugodził kolejną ofiarę. Na swojej twarzy poczułem kropelki ciepłej krwi. Fascynujące, jak kruchy jest ludzki byt pomyślałem widząc jak kobieta upada, a z jej oczu uchodzi życie. Wystarczy jeden celny strzał w serce, ugodzenie nożem czy poderznięcie tętnicy szyjnej by śmierć była niemal natychmiastowa.
Patrzyłem przez chwile na ciało martwej kobiety, mojej uwadze nie uszła obrączka na jej palcu. Boleśnie przerwane życie,  pomyślałem o jej bliskich, o ich bólu , o wiele silniejszym niż jej gdy umierała. Niech poczują to co ja czułem... Rozejrzałem się dookoła. Korytarz był pusty, już prawie wszyscy zdążyli się ewakuować.

Szedłem dalej wchodząc do pomieszczeń z nadzieją, że w którymś z nich znajdę  sprawiedliwość.
Zabawne, kiedyś nie pomyślałbym, że jestem zdolny do takich czynów. Zabijając czułem niemal fizycznie jej ból, jej obecność. Widząc ludzką krew czułem jej zapach, a patrząc w gasnące oczy moich ofiar , jej powolną i bolesną agonię. Nie, nie jestem masochistą, chce tylko wymierzyć sprawiedliwość tym którzy tak brutalnie odebrali jej życie.
Idąc dalej spostrzegłem drzwi z napisem : blok operacyjny. Była tam w towarzystwie innej lekarki. Poczułem tak długo drzemiący we mnie namacalny zabójczy instynkt. Polowanie niedługo miało się zakończyć.
 

O 4 po południu pewnego wydawałoby się pięknego popołudnia, w Leśnej Górze rozległ się alarm przeciwpożarowy. Z początku spowodował on nie tyle szybką ewakuacje, co bardzo szybką pocztę pantoflową w celu natychmiastowego dowiedzenia się czy to próbny alarm czy tez nie. Skutkiem tego na wszystkich oddziałach zapanował harmider a droga do wind, które zresztą po 5 minutach zostały wyłączone, zrobiła się tłoczna  niczym zakopianka w okresie wakacyjnym.
Niecałą minutę po pierwszym sygnale alarmu, do uszu ludności na oddziale chirurgicznym, doszedł odgłos wystrzału. Wtedy to wszelki ruch zamarł. Rozległ się drugi strzał. ..I nadszedł czas na "niezwłoczną" ewakuacje.
 


-  Trzeba natychmiast ewakuować pacjenta, pani Doktor - profesor Schultz pośpiesznie myła ręce po zabiegu.
-  Nie wiemy czy windy działają -  Consalida popatrzyła ze zdenerwowaniem na operatora - Poza tym trzeba go ciągle monitorować....
-  Pani Doktor, musimy przestrzegać procedur, może to jakaś drobnostka, ale nie będę narażała życia pacjenta licząc, że to jakiś drobny alarm próbny. Mamy za mało informacji wiec zgodnie z regułami przenosimy go.
Oczy Anny  pozostały spokojne, zachowując swój łagodny błękitny wyraz, gdy przekazywała polecenia pielęgniarkom. Jedyną oznaką wzrastającego w niej zdenerwowania były zwężone w cienką kreskę usta, które teraz tak kontrastowały z pięknem całej jej twarzy.
Consalida odwróciła sie na piecie by wyjść i sprawdzić windy. W ułamku sekundy skostniała. Zobaczyła go. Stał z bronią wycelowana prosto w nią, ręce miał umazane we krwi. Boże, niech to będzie jego krew, pomyślała widząc jego zdeterminowany wzrok. Dostrzegła w nich ból wymieszany z szaleństwem pokazujący jasno iż człowiek ów jest zdolny do wszystkiego . Profesor Schultz widząc mężczyznę zastygła bez ruchu. Jej oczy zaczęły kalkulować całą sytuacje. Spokojnie, najważniejsze to zachować jasny umysł pomyślała gdy mimowolnie po plecach przeszedł ją dreszcz obezwładniającego strachu.
-  Poznaje mnie Pani? -  mężczyzna zwrócił się do rudowłosej, ciągle nie chowając broni.
Tak, poznaje - lekarka zbladła patrząc na koniec lufy wycelowany prosto w jej serce.
Kłamiesz, nawet nie pamiętasz kim jestem. Wy lekarze macie manie wyższości, myślicie że możecie decydować o życiu i śmierci, a prawda jest taka, że twarze pacjentów po każdej operacji wyrzucacie do śmietnika...
- Pan Zaruski.....- szepnęła Consalida raptownie przypominając sobie te rysy twarzy, wysuniętą żuchwę i dosyć duże, nieproporcjonalne do reszty ciała uszy.
Popatrzyła na niego z trwogą.
-  Brawo, a moja żonę pamiętasz? Tą którą skazałaś na pewną śmierć, odłączając respirator? - syknął z bólem kierując nienawistne spojrzenie w stronę Wiktorii.
Spokojnie, proszę odłożyć broń, porozmawiamy...- Anna zrobiła kilka kroków w kierunku mężczyzny zrównując się z Consalida- Na pewno nie jest Pan takim człowiekiem...
-  Skąd do cholery możesz wiedzieć jaki jestem? Zabiłem dziś już czwórkę, nie robi mi wielkiej różnicy jak zabije jeszcze dwójkę.
Zaruski  począł trząść się z furii spoglądając na dwie sparaliżowane ze strachu kobiety.

 
Ona ciągle tam jest - Andrzej pomyślał z trwogą chodząc nerwowo przed szpitalem to w jedną to w drugą stronę. Co raz pocierał podbródek, czując w żołądku gulę , która mimo iż rzekomo obejmowała układ pokarmowy, wpływała też pośrednio na układ nerwowy powodując napięcie wszelkich postronków jego ciała.
 Już wszyscy zdążyli sie ewakuować, tylko ona i Consalida ciągle operują. Jasna cholera....wychodź Anna...wychodź!

Przed szpitalem panował rozgardiasz, cześć chorych z Oiomu zostało przetransportowanych do innych placówek. Na miejsce zdążyli już przyjechać dziennikarze, robiąc reportaże do wiodących polskich programów informacyjnych.
-Sępy telewizyjne - pomyślał ze złością obserwując całe to zbiegowisko - Muszę działać - Andrzej podjął szybko decyzje podchodząc do policjanta stojącego przy wejściu.
Muszę tam wejść - powiedział stanowczo
Już Panu mówiłem że czekamy na brygadę antyterrorystyczną, nikt nie ma wstępu do środka.
To nie jest żaden terrorysta! - prychnął -  Tylko chory psychicznie człowiek potrzebujący pomocy! Jego żona była moją pacjentką. Kilka tygodni temu zmarła, otworzyliśmy ją z profesor Schultz ale guz był nie operacyjny. Czuje się za tą całą sytuacje odpowiedzialny- wykrzyczał patrząc gniewne na mundurowego.- Pan chyba nie do końca rozumie powagę sytuacji....doktor Consalida na moje polecenie odłączyła pacjentkę od respiratora ponieważ przed śmiercią kobieta podpisała zgodę na niepodtrzymywanie życia w razie komplikacji.....czy ty to rozumiesz człowieku ?- spojrzał na policjanta dygocząc ze złości
Przykro mi, ale nie mogę Pana wpuścić - wyraz twarzy służbisty pozostał niezmieniony -Proszę poczekać z resztą na zewnątrz.
Andrzej zdenerwowany do granic możliwości zacisnął wściekle usta do tego stopnia iż po chwili poczuł słodkawy smak krwi na dolnej czerwieni wargi.
-Jeśli coś jej sie stanie, osobiście dopilnuje by wywalili cię na zbity pysk - mruknął cicho pod nosem odwracając sie do niego plecami.

Stał tak przez chwile obmyślając plan działania. Strach o Anne opanował go do tego stopnia, iż gotowy był już niemal na wszystko. Adrenalina robiła swoje. Rozejrzał sie po placu. Tretter stał z mężczyzną z wydziału kryminalistycznego, reszta lekarzy pomagała przy pacjentach. Zanim brygada dojedzie może być już za późno. - delikatnie zaczął pocierać dłońmi skronie.
Nagle odwrócił sie i bez namysłu wymierzył potężny prawy sierpowy policjantowi przy wejściu. Opłacało się chodzić w młodości na boks - pomyślał wbiegając do budynku.

 
To tak się skończy moje życie - pomyślała gorzko Consalida czekając na odgłos wystrzału. Blanka i mama były teraz najżywszym, kształtującym się w jej umyśle obrazem, stanowczo wyprzedzającym wszystko co stanowiło teraźniejszość.. W głowie zaczęły gwałtownie krążyć niepohamowane myśli, których nie mogła się wyzbyć, a które jakoby zakłócały wyraźny obraz rodzinnego domu w Hiszpanii. Blanka. Praca. Przyjaciele. Praca. Blanka. Przyjaciele. Mama. Blanka. I nagle, w upływie chwili uświadomiła sobie o tym, że najprawdopodobniej juz nigdy nie powie córce ze jest jej matką. Do oczu napłynęły jej łzy, poczuła się słabo.
Anna patrzyła na kształtującą się przed nią scenerie niczym z horroru. On nie jest stabilny emocjonalnie. Zabije nas bez wahania - rozważała w myślach ze zgrozą patrząc  na Zaruskiego.
Już miała zrobić kilka kroków w stronę napastnika gdy zauważyła znajome kontury wchodzącego mężczyzny. Zastygła, gdy Andrzej wszedł do pomieszczenia.
-Spokojnie Panie Zaruski, nie wykonujmy pochopnych ruchów - rzekł gardłowo do mężczyzny, starając się go uspokoić.
Ten wycelował w niego broń.
Andrzej....- głos Anny zadrżał.
Dopiero teraz, w momencie gdy zobaczyła tą ukochaną postać; te szare z uczuciem wpatrzone w nią oczy; te znane i teraz tak utęsknione ramiona, w które chciała się wtulić a nie mogła : do oczu napłynęły jej łzy, a strach "podwójny" obezwładnił jej serce.
- Jestem tu.... - Andrzej z troska w głosie zaczął ją uspokajać - Nie bój sie, jestem przy Tobie...
Zrobił kilka kroków w stronę napastnika.
Ani kroku dalej... strzelę.....zobaczysz !
Zaruski mocniej schwycił broń a jego prawa brew poczęła wykonywać nerwowe tiki w górę i w dół.
-  Zastanów się, to nie jest wyjście z sytuacji. Nic jej nie przywróci życia, przykro mi....nie było dla niej żadnego ratunku...
-  Nieprawda.... to wy ją zabiliście...wy za to odpowiadacie!
-  Panie Zaruski jeśli ktoś za to odpowiada to wyłącznie ja....Pańska żona była moją pacjentką, to ja wydałem polecenie doktor Consalidze o odłączenie od aparatury podtrzymującej życie.
Popatrzył na niego możliwie jak najłagodniej
Zgodnie z ostatnim życzeniem Pana żony - dodał widząc obłęd w oczach Zaruskiego - Człowieku odłóż broń i daj sobie pomóc.
Andrzej nieznacznie przybliżył sie do mężczyzny.
Napastnik zaczął dygotać na całym ciele by po chwili nieznacznie spuścić broń.
-  Mnie już i tak nikt nie pomoże....- po policzku Zaruskiego spłynęła samotna łza.
Cała żałość i ból jego postaci utwierdzały Andrzeja w tym, że jeśli teraz nie zadziała to za chwilę stanowczo będzie już  za późno.
 I nagle, pod wpływem adrenaliny krążącej po całym jego organizmie, rzucił się na napastnika pozbawiając go równowagi. Mężczyźni potoczyli się po podłodze tworząc jedną zbita masę, szamotających się rąk i nóg. Rozległ się huk wystrzału W tym także momencie Anna i Wiktoria jednocześnie krzyknęły.
- Andrzej!
Chirurg podniósł rękę szykując się do zadania ciosu.
Nie musiał jednak, ciało mężczyzny osunęło się na zimną posadzkę. W klatce piersiowej widniała świeża rana postrzałową, z której strugami sączyła się krew. Andrzej pochylił się nad mężczyzną sprawdzając puls. Już nie żył. Podniósł się z podłogi i spojrzał na Anne.
Po jej bladej twarzyczce teraz strugami leciały niepohamowane łzy.
Odetchnął głęboko.
Ty cholernym idioto...- rzuciła mu się na szyję - Mogłeś zginąć...Boże, ty jesteś cały we krwi....
To nie moja krew. Uspokój się. Już wszystko dobrze.
Otoczył  ją mocno swoimi ramionami  uspokajając jej dygoczące ciało i czule gładząc ją po włosach.
- Czy ty w ogóle myślisz? - wyszeptała mu do ucha przytulając twarz do jego ciepłego policzka - Mógł cię odstrzelić jak przepiórkę.
- Najwidoczniej ja nie jestem przepiórką
Andrzej uśmiechnął się z ulgą.
- Nie, ty jesteś baranem - rzekła Anna oddychając ciężko. Wtuliła się w Andrzeja.
Wiktoria do tej pory stojąca niemalże na baczność, oparła się o ścianę głośno wypuszczając powietrze. Mdliło ją.
-Pani Doktor, wszystko w porządku, jest Pani cała? - zapytała Anna z nad ramienia obejmującego ją Andrzeja.
Tak, żyje...chyba....- odparła czując jednak,  że traci władzę w nogach.
Zanim zdążyła upaść chirurg schwycił ją  i otoczył ramieniem.
W porządku, trzymam Cię Wiktorio....- rzekł, stanowczo ją podtrzymując.
Dobrze panie profesorze ze postanowił Pan jednak do nas wpaść - Consalida popatrzyła na niego niewyraźnie.
Cała jej cera, teraz tak blada, strasznie kontrastowała z tymi płomienie rudymi kosmykami włosów.
-  Cieszę się że ceni sobie Pani moje towarzystwo -  uśmiechnął się serdecznie widząc, że wraca jej wigor.
-  Nikomu nic sie nie stało ?
Do sali weszli uzbrojeniu mężczyźni z brygady antyterrorystycznej, wypełniając każdy kąt pomieszczenia.
-  Ooo Panowie w sama porę przybyli. Macie swojego terrorystę -  Andrzej wskazał ręka na leżące zwłoki - popełnił samobójstwo, nie było co ratować. 
Rzucił  wściekłe spojrzenie na najbliżej stojącego mundurowego. - Kto tu dowodzi? - spytał rozglądając się.
-  Ja!
Wysoki muskularny brunet wystąpił z grupki. Przez ramię przewieszoną miał dużą broń z potężną i niezwykle groźnie wyglądającą lufą.
Może Pan powiedzieć swoim ludziom żeby schowali  broń - rzucił drwiąco - Myślę, że jest już zbyteczna.
-Musimy przeszukać dalej szpital, nie wiemy czy nie miał jakiegoś wspólnika
-Teraz to możecie wsadzić sobie te lufy w dupę - Andrzej sfrustrowany dodał na odchodnym , otoczył mocno Wiktorie ramieniem  by czasem nie upadła i  razem z Anną wyszedł z sali.
 

Podjeżdżam pod malutki, niebieski domek, z białymi drzwiami i takimi samymi framugami okien. Taki o jakim ludzie zwykli mawiać głośno: Ooo jaki uroczy domek,  myśląc jednak w duchu: Cóż to za szkaradztwo! Te różnobiegunowe opinie nie umniejszają wszakże gospodarzom lecz raczej zbiegają się w jednym wyszukanym słowie: oryginalność. Ja przynajmniej chcę tak myśleć.
Idę wzdłuż kostkowanego chodnika , a na parapecie jednego z najbliższych okien, od wewnętrznej strony , dostrzegam fioletowy storczyk. Patrzę na jego aksamitne płatki; na delikatną i kruchą łodyżkę; na gładkie, połyskliwe kamyczki w doniczce.....i machinalnie się uśmiecham.
Storczyk....ulubiony kwiat mojej żony.
Wchodzę do domu i się rozglądam.
Zaraz to, kątem oka dostrzegam ruch, a z kuchni wylatuje ku mnie mały "pocisk". Zarzuca mi  na szyję swoje kruche ramionka i obsypuje policzki roześmianymi pocałunkami.
Biorę ją na ręce i przytulam do siebie, delikatnie gładząc ją po małej główce, z której w różne strony sterczą drobne jasne loczki.
Z głębi przedpokoju widzę moją żonę, opartą o próg i patrzącą spojrzeniem pełnym miłości i czułości. Widząc te ufne, kochające oczy, ponownie odzywają się we mnie te wyższe uczucia; ta świadomość piękna jaką człowiek odczuwa stojąc przed wielkim misterium i odpowiedzialność przed tym co staje się twoim udziałem.  Razem z córką podchodzę do niej i z czułością biorę jej dłoń w swoją.
Idę do pokoju dziecięcego. Podchodzę do kojca i widzę moje maleństwo. Ubrana w różowe śpioszki kręci nóżkami kołka i zakola, najwyraźniej już wykonując pierwsze treningi przed raczkowaniem.
Uśmiecham się tkliwie  gładząc tę pomarszczoną twarzyczkę, chwytając tą kruchą nóżkę w małych różowych śpioszkach i widząc te śliczne, cherubinkowe oczka. W takich momentach czuję się w zgodzie z naturą, a co najważniejsze z samym sobą.
Ujmują jej delikatną rączkę i z rozrzewnieniem patrzę jak jej malutka dłoń stara się uchwycić mój kciuk. Drugą rączkę zaciska w piąstki jakoby zdenerwowana, że czynności tej nie udaje się jej zrobić. Teraz dopiero ,jakby w pełnej krasie, dociera do mnie ta dysproporcja rozmiarów i siły ,tak wielce odwrotna do  potrzeby ciepła i miłości.
Uśmiecha się do mnie pokazując czerwonawe dziąsełka jeszcze wolne od wyrzynających się białych mleczaków a ja  rozczulony tym widokiem odpowiadam jej tym samym....


Mówią, że Miłości stanowi najlepszą argumentacje nawet najbardziej obrzydliwych i niezrozumiałych czynów ludzkich. Wszystko wybacza, a sama nigdy wybaczenia nie oczekuje. Wszystko wyjaśnia zarazem z właściwym sobie taktem potrafi wszystko zaplątać. Jest  niczym znakomity Trener Życia: mówiący to czego nie chcesz usłyszeć; widzący to czego nie chcesz widzieć... a wszystko po to  abyś mógł się stać kimś kim zawsze chciałeś być.


Patrzę na te ukochane twarze... i wiem już, że jestem w niebie.

czwartek, 10 lipca 2014

XIII "Jedz, módl się i...kochaj się"

Mogą pojawić się drobne błędy interpunkcyjne czy też ortograficzne ( mimo wnikliwego i dogłębnego sprawdzenia wszystkiego) za co przepraszamy. Miłego czytania i oczywiście zachęcamy do pozostawienia  swojego komentarza;)


Obudziło ją ciche brzęczenie, przypominające odgłos sztućców. Zanim jeszcze to do niej dotarło, leżała przez chwilę nasłuchując. Dookoła niej było ciemno, powoli jednak zaczęła odróżniać delikatny zarys mebli i ścian, który zawdzięczały wpadającej przez okno żółtawej poświacie. Po chwili wiedziała już, że była w swojej sypialni. Podniosła się powoli, pozwalając by kołdra samoistnie opadła, odsłaniając jej bladą sylwetkę.
Brzęczenie nasiliło się bardziej. Podniosła się z łóżka i ruszyła w kierunku drzwi. Zatrzymała się jednak. Poczuła nagły ucisk w dołku, jakby czymś się denerwowała. Nie powinna była iść. Powinna to zignorować. Tak podpowiadał jej niezawodny instynkt. To pewnie tylko Adaś wrócił po nocy pełnej przygód w jakimś nocnym klubie, mówił.
Zignorowała go. Wyszła z pokoju i zeszła na dół. W kuchni nie było nikogo. Odgłos brzęczenia słyszalny był jednak cały czas. Otworzyła drzwi na zewnątrz. Na klatce także nic nie zobaczyła, jednak dźwięk stał się intensywniejszy. Pierwsze co przyszło jej na myśl to szpital. Ruszyła przed siebie, nie zwracając uwagi na swoje nikłe odzienie. Im bliżej była celu, tym głośniejsze stawało się owo dziwne brzęczenie, nabierając przy tym jakiegoś rytmu, który prowadził ją i zagłuszał głos rozsądku.
Nie idź tam. Będziesz tego żałowała!
Gdy dobiegła do szpitala, lekko już zdyszana, stanęła jeszcze na chwilę, wahając się czy aby na pewno powinna wejść. Niezawodny instynkt ostatnimi siłami torował sobie drogę przez mur stworzony z nieznośnego już, brzęczenia. Potrząsnęła głową, wzbudzając przy tym do życia, kaskadę swoich  rudych kosmyków. Głucha na wszelkie ostrzeżenia, weszła do środka.
Momentalnie jej uszy przestały być atakowane przez wściekłe odgłosy. Zapadła całkowita cisza, która stała się błogosławieństwem dla zmysłu słuchu kobiety. Tym razem jednak został zaatakowany wzrok. Przed nią rozciągała się feeria barw. Opary ostrego karminu, amarantu i fioletu ostro kontrastowały między sobą, ale łagodziła je delikatna brzoskwiniowa mgiełka. Mimo, że nie ruszyła się z miejsca, natłok ten otulił ją i wprowadził w to miejsce w brew jej woli. Kobieta zamrugała parę razy. Dopiero po chwili mogła odróżnić mętny zarys lady w recepcji i krzesełek w poczekalni. Odwróciła się, ale nie dostrzegła drzwi którymi tu weszła.
-Szukasz tu czegoś?
Odwróciła się gwałtownie, zaniepokojona. Przed nią stała kobieta, która na tle piętrzących się barw, sprawiała wrażenie wyblakłej. Jasne, prawie białe włosy, blada cera, usta w kolorze rozbarwionego różu, biały lekarski kitel. Miała wrażenie, że skądś ją zna. Przyjrzała jej się dokładniej. Sposób w jaki ściągnięte były jej brwi oraz lekko zaciśnięte usta…
-Doktor Shultz? Co tu się dzieje?
-Ah. – Anna uśmiechnęła się delikatnie jakby dopiero teraz ją poznała – Przyszłaś tu do niego, prawda?
-Do niego?...
-Choć. On nie lubi czekać. Staje się wtedy strasznie… niecierpliwy. – ostatnie słowo zostało wypowiedziane w taki sposób, że po plecach młodszej kobiety przeszedł dreszcz. Takiego tonu używa się w sypialni, a nie w miejscu publicznym.
Anna odwróciła się i ruszyła w głąb szpitala, znikając powoli w gęstych oparach. Chcąc nie chcąc kobieta ruszyła za nią, nie wiedząc nawet dokąd właściwie idzie. Gęsta, wielobarwna mgła skutecznie dezorientowała ją, co  jednak zdawało się nie mieć wpływu na Doktor Shultz, która kroczyła przez szpitalne korytarze raźnym, ale i pełnym gracji krokiem. Młodsza kobieta miała wrażenie, że ta wędrówka nie ma końca aż w pewnym momencie jej starsza towarzyszka zatrzymała się przed bezimiennymi drzwiami. Przez chwilę obie wpatrywały się w drzwi aż w końcu Anna zwróciła się do swojej towarzyszki zniecierpliwionym głosem:
-No ,idź już.  Mówiłam ci, że on nie lubi czekać.
Spojrzała na Doktor Shultz, szukając jakichkolwiek wyjaśnień, ale sądząc po wyrazie twarzy Pani Profesor, wiedziała już, że niczego się od niej nie dowie. Z duszą na ramieniu, nacisnęła powoli klamkę i wślizgnęła się do środka. Tu, w mniejszym pomieszczeniu opary stawały się gęstsze toteż kobieta nie miała pojęcia kogo ma się spodziewać. Kogo albo czego.
-Niech pani podejdzie bliżej, pani Wiktorio.
Consalida poczuła jak pod wpływem tego głębokiego barytonu, nogi jej się uginają. Mój Boże, tylko nie ON. Z sercem obijającym się o ściany klatki piersiowej, zrobiła kilka kroków aż w końcu ujrzała go w pełnej krasie. Oto przed nią, nonszalancko oparty o swoje dębowe biurko, stał nie kto inny jak Profesor Falkowicz. A w dodatku jego niemalże nagi egzemplarz. Dokładnie taki sam, jaki miała okazję oglądać parę dni wcześniej, gdy zastała go ćwiczącego na siłowni.
-Profesorze. – gdy to powiedziała, głos jej się załamał na ostatniej sylabie. Kąciki jego warg wygięły się w delikatnym półuśmiechu, który wywołał niebezpieczne sensacje w brzuchu Wiktorii. Odepchnął się z gracją od biurka i ruszył w jej kierunku powoli, mierząc ją wzrokiem. Każdy krok odbijał się echem w jej głowie, każdy ruch mięśni w biciu jej serca, a jego przewiercające na wylot spojrzenie w jej oczach. Stanął przed nią w odległości zaledwie kilku centymetrów. Był tak blisko, że mogła policzyć kropelki potu perlące się na jego torsie. Przełknęła z trudem, próbując pozbyć się ogromnej guli w gardle.
-Spóźniła się pani. Powinienem panią za to ukarać.
Wyciągnął w jej stronę rękę i delikatnym gestem odgarnął z jej czoła niesforne kosmyki. Zadrżała gdy musnął jej skórę. Jego uśmiech poszerzył się nieznacznie.
-Ale tym możemy się zająć później. Teraz mamy ważniejsze rzeczy do roboty.
Wbrew samej sobie, Wiktoria poczuła lekkie rozczarowanie. Ta kara mogłaby być całkiem… interesująca. Falkowicz ponownie podszedł do swojego biurka. Pochylił i się i odsunął jedną z szuflad. Wyciągnął z niej stetoskop, który wręczył po chwili Wiktorii.
-Widzę też, że przyszła pani nieprzygotowana. Mam nadzieję, że to się więcej nie powtórzy pani Wiktorio. – jego ton jedynie sprawiał wrażenie karcącego. Pod pozorną otoczką profesjonalizmu, wyczuła delikatne rozbawienie. Nie tylko tym, że nie wzięła ze sobą żadnych narzędzi, ale całą tą sytuacją. Chorą sytuacją.
-Panie profesorze, co ja właściwie… dlaczego pan mnie tu wezwał?
-Jak pani zapewne widzi skończyłem właśnie trening… jednak mam wrażenie, że z moim sercem jest coś nie tak. Jakieś kołatanie…
-Z sercem?
-Tak, droga pani doktor z moim myocardium*. Dlatego chciałbym żeby mnie pani osłuchała.
Rozsiadł się na biurku po czym otarł pot ze swojego torsu szmatką, która pojawiał się w jego dłoni nie wiadomo skąd. A może to ona była po prostu zbyt oszołomiona tym widokiem, żeby cokolwiek zauważyć?
Podparł się obiema rękami z tyłu za plecami i spojrzał na nią wyczekująco. Consalida po raz enty przełknęła głośno ślinę i podeszła powolutku do Falkowicza tak jakby zbliżała się do dzikiego zwierzęcia, które w każdej chwili mogło zaatakować. Co zasadniczo nie wiele mijało się z prawdą.
Drżącymi dłońmi założyła stetoskop na uszy, a jego przeciwległy koniec przyłożyła do gorącej piersi mężczyzny. Z jego ust wyrwało się ciche westchnięcie, gdy zimny metal zetknął się z rozpaloną skórą. Wiktoria odchrząknęła głośno modląc się by jej głos brzmiał w miarę normalnie:
-Proszę… proszę głęboko oddychać.
-Oczywiście pani doktor.- wymruczał cicho, doskonale zdając sobie sprawę jak działa to na Wiktorię. Ta zaś nawet nie próbując wsłuchiwać się w częstotliwość rytmu serca profesora (jakby w ogóle mogła się skupić), przesuwała bezwiednie końcówką stetoskopu po jego torsie.
Chłonęła jego obecność wszystkimi swoimi zmysłami. Przed oczami miała doskonale wyrzeźbione mięśnie, z każdym oddechem, w jej nozdrzach zagnieżdżał się jego zapach – delikatna woń potu, mocna i wyrazista woda kolońska oraz nutka czegoś nieokreślonego, czegoś co było charakterystyczne tylko dla niego. Cisza, która ich otaczała zwiększała tylko poczucie intymności całej sytuacji.
Nachylił się do niej delikatnie i powiedział cicho:
-Niżej pani doktor.
Delikatny tembr jego głosu pieścił uszy Wiktorii. Wsłuchana w ten ton, wbrew zdrowemu rozsądkowi, przesunęła dłonią niżej, wprost na twardy brzuch mężczyzny.
-Niżej.
Tym razem jego cichy szept rozległ się tuż przy jej uchu, muskając je ciepłym oddechem, hipnotyzując nieświadomą kobietę jeszcze bardziej. Ponownie jej dłoń przemieściła się po jego ciele aż natrafiła na niespodziewaną barierę w postaci jego bokserek.
Uniosła, spuszczoną dotąd głowę, spojrzała mu w oczy i…
… i to był błąd. Teraz należała już tylko do niego.

Obudziło ją ciche brzęczenie, przypominające odgłos sztućców. Zanim jeszcze to do niej dotarło, leżała przez chwilę nasłuchując. Dookoła niej było ciemno, powoli jednak zaczęła odróżniać delikatny zarys mebli i ścian, który zawdzięczały wpadającej przez okno żółtawej poświacie. Po chwili wiedziała już, że była w swojej sypialni. Podniosła się powoli, pozwalając by kołdra samoistnie opadła, odsłaniając jej bladą sylwetkę.
-Ku*wa.
Popędziła na dół z prędkością światła. Gdy znalazła się w kuchni o mało co nie wpadła na Adama.
-Hej Consalida, uważaj może trochę! – głęboka chrypa oraz nie zbyt duży poziom głośności, które zostały zawarte w wypowiedzi Krajewskiego, ewidentnie świadczyły, że jego dzisiejszy kac nie da o sobie tak szybko zapomnieć.
-Adaś! Nawet nie wiesz jak się cieszę, że cię widzę. – cholera, naprawdę się cieszyła.
-Dobra Wiki, ale błagam nie krzycz już.
-Przecież nie krzyczałam… ach. – dopiero teraz, gdy już się uspokoiła, była w stanie ogarnąć ogrom zniszczeń jakie powstały na wskutek wczorajszego imprezowania. Skutki te głównie widoczne były na Krajewskim, ale nie obyło się także bez szkód dla całego otoczenia w postaci porozrzucanych po podłodze sztućców. Kobieta spojrzała pytającym wzrokiem na Adama.
-Taa, właśnie sam sobie strzeliłem samobója. Wierz mi, że kiedy upadały to miałem wrażenie, że ktoś mi tłucze kawał szkła na głowie. Posprzątam je, ale później, dobra? Teraz chyba bym tego nie przeżył.
-Jasne. – ściszyła swój głos prawie do szeptu po czym pozostawiła Adama z jego kacem.
No cóż, widzę, że nie tylko ja miałam dziś ciężką noc uśmiechnęła się pod nosem i z głośnym westchnięciem opadła na łóżko, ciesząc się pozostałymi jej paroma godzinami snu. Oby wolnego już od niegrzecznych chirurgów naczyniowych.

*mięsień sercowy
v   
Ospa wietrzna jakoby wcześniej badając stan odporności Andrzeja a przekonując się o jego niespożytych siłach witalnych, przykleiła się do niego niczym pijawka do niezwykle krwistego kawałeczka mięska. Skutkiem tego przedłużyła się znacznie i książkowo trwając około 2 tygodnie, u Andrzeja jej panowanie datowane było na okres całego miesiąca.  Ten ciężki czas choroby był dla niego nie tylko próbą sił fizycznych.....ale także psychicznych. I o ile można powiedzieć on sam wyszedł z niego bez większego szwanku, a jedynie z powszechnym obrzydzeniem do słowa: Drapać, o tyle Annie nie była tak lekko.
W czasie ospy Andrzeja Anna dała wspaniały popis swoich matczynych umiejętności i jak rasowa samica bojąca sie o los swoich młodych, troskliwie opiekowała się nim i doglądała. Radowało go to i niezmiernie to doceniał.Właściwie można by rzec, że to ona sama walczyła z Varicella a nie Andrzej, który wszelako pozwalał jedynie by wokół niego skakano i  z niemal dziecięcą ufnością podporządkował się Annie.
Wraz z końcem choroby życie profesora zaczęło wchodzić znów na właściwie tory a on sam,  ku własnej ogromnej uciesze, zaczął ponownie odczuwać chęć do rozrywkowego tryby życia.
Annie natomiast, opiekuńcze odruchy pozostały z tą jedną różnicą, że teraz Andrzeja to niepomiernie złościło. Wiedział iż powodowane to jest jej żywą i niezbitą miłością  aczkolwiek postanowił im już nie podlegać i w sposób subtelny i jakoby nie inwazyjny pokazać że samiec alfa znów wrócił na swoje wyżyny.  Toteż zrazu starał się z ogromnym taktem i pełną uczuciowością wytłumaczyć ukochanej iż wszystko już jest....okej.
To okej wszakże wywołało pierwszą kłótnię. Po niej gdy przyszedł czas na powrót profesora do pracy, wybuchła kolejna burza a sama Anna zjeżyła się na informacje iż pierwsza operacja po jego powrocie będzie trwała 6 godzin. O rozrywkowym trybie życia nie było nawet mowy:
- Kotku uspokój się i przestań na mnie krzyczeć - powiedział spokojnie patrząc na Anne z łagodnym błyskiem w oczach  przeczuwając, że zaraz nastąpi kolejna kumulacja prowadząca do śmiertelnego w skutkach wybuchu.
Był poranek  a dzień, z uwagi na mocne Słońce przebijające się przez sypialniane zasłony, zapowiadał się niezwykle słonecznie lecz ku uciesze Andrzeja największe fale gorąca już przeszły nad Warszawą. Wrzesień będzie prawdziwym wrześniem pomyślał z dziwną, jak dla niego w stosunku do pogody, satysfakcją.
 Oni sami leżeli w łóżku, psychicznie przygotowując się by wstać i zacząć szykować się do pracy. Rozmawiali a  owe "psychiczne przygotowanie"  do wstania ostatnio zaczęło nastręczać Andrzejowi wiele problemów bowiem czas ten stanowił dla Anny  nieodzowna okazję do uzyskania informacji jak Andrzej chce spędzić swój dzień. Stanowił nieodzowną okazję do stanowczego zabronienia mu wszystkiego co może, według Anny, zaszkodzić jego zdrowiu. No a że było to wszystko w czym Andrzej się lubował to inna kwestia:
- Anno, kochanie ty moje - zaczął delikatnie - Minęły już dwa tygodnie od czasów gdy ospa ustąpiła. Naprawdę czuję się fenomenalnie. Jestem w pełni sił. Rozmawialiśmy już o tym tysiąc razy i naprawdę nie widz....
- Właśnie - fuknęła przerywając mu - Przerabialiśmy to tysiące razy a do ciebie nadal nie dociera! Na miłość Boską ...przecież jesteś lekarzem, wiesz ile taka ospa wietrzna może mieć powikłań u dorosłych.
Popatrzyła na niego z wściekłością a na jej blade policzki wstąpiły delikatne, nerwowe rumieńce
- Zwłaszcza w twoim wieku - dodała z nieukrywaną złośliwością.
Andrzej podniósł się gwałtownie siadając na łóżku.
- Co ma znaczyć "zwłaszcza w twoim wieku"? - zapytał oburzony - Oczywiście, tak najłatwiej! Najlepszą obroną atak!
- Nie! - odparła prostolinijnie - Znaczy tu tyle, że masz swoje lata, nie jesteś już młodzieniaszkiem.! Dlatego też, biorąc także pod uwagę Twój wiek, uważam, że powinieneś się oszczędzać by nie nabawić się felernych w skutkach powikłań !
Andrzej z wściekłością odrzucił okrywającą mu nogi kołdrę.
- Doprawdy Anno jeszcze nigdy nikt mnie tak nie obraził!- powiedział głośno- Postawię sprawę jasno: jestem mężczyzną i mam swoje potrzeby, których nie zamierzam tłumić. Jednym z tych potrzeb jest pójście na siłownie i praca nad własnym ciałem, której nie zamierzam się wyrzec dlatego, że ty cierpisz na jakieś chore fanaberie! - powoli zaczął podnosić głos by skończyć niemal już krzycząc - Tak samo nie zamierzam rezygnować ze spotkań z bratem przy małym lufciku! Koniec kropka!
Popatrzyła na niego a jej wzrok lekko złagodniał
- Nie możesz tego zrobić dla mnie? - zapytała cicho, masując skronie
Mimo iż Andrzej dla Anny zawsze zachowywał tą ogromną dozę szacunku jaką, według niego, mężczyzna winien okazywać kobiecie i mimo  iż zawsze starał się nie czynić jej przykrości uważając, że jego zadaniem jest ją raczej uszczęśliwiać, to w porywie gniewu, stanowczo się zapomniał:
- Zrobić dla mnie? Klasyczny tekst każdej kobiety! Jak racjonalne argumenty zawodzą lub po prostu zwyczajnie ich brak to wkracza na pole bitwy ten tekst. Świetne zagranie Anno - i już miał wstać z łóżka gdy nagle rozmyślił się i zanim zdążył ugryźć się w język dodał:
- A ty co takiego dla mnie zrobiłaś? - zapytał
To wystarczyło.
Anna spojrzała z niedowierzaniem na Andrzeja po czym , odrzucając gwałtownie kołdrę wstała.
Po jej pięknej, bladej twarzyczce zaczęły spływać niepohamowane łzy, które Andrzej, przeciwnie niżby chciał, zauważył.
- Cholera. Przepraszam.
Nie patrząc na niego Anna ruszyła do łazienki gdzie weszła z furią trzaskając drzwiami.
- Sacre bleu! Nie chciałem - mruknął.
v   
Twarz ludzka stanowi to indywiduum ludzkiego ciała , która składając się na skórę, tkankę podskórną i mięśnie, określa i stanowi swoiście i specyficznie każdego człowieka.  Nawet trzymając się ściśle symetrii osiowej, dwie połówki twarzy są, po dogłębniejszej obserwacji, różne . Tą ową, różność czynią bruzdki, rowki, wgłębienia i inne niedoskonałości skórne, które biorąc sobie za sojuszników mięśnie, tworzą ten geniusz zwany potocznie: wyrazem twarzy.
Mimo iż natura w całym swoim kunszcie stara się powtarzać schematy (bliźniaki jednojajowe) to i tak jeszcze nie wynalazła receptury na to jak z dwóch , zgoła różnych połówek poczynić jednakowe, w miarę równe i symetryczne części.
I pewnie jej jeszcze do tego daleko pomyślała cierpko Irena przyglądając się denatce leżącej na stole sekcyjnym tuż przed nią.
Twarz tej kobiety, jak to miały w zwyczaju twarze spoczywające na stole sekcyjnym, przypomniała Irenie o tym nieodgadnionym i nigdy nie rozwiązanym do końca misterium śmierci.
O ile prawa połówka była w miarę gładka, pokryta bladą, ziemistą skórą, o tyle lewą połówkę zdobiły, podobne do pasów na przejściu dla pieszych, trzy równoległe do siebie a prostopadle do osi podłużnej bruzdy będące najpewniej pozostałością po wcześniej przebytym urazie.
Zranienie pomyślała  Irena obserwując już porządnie zabliźnione, różowe bruzdy podobne do glist przyssanych do ziemistego policzka.
Zasępiła się jeszcze bardziej stojąc i w milczeniu obserwując leżącą przed nią kobietę.
- Ekhem...możemy zaczynać?
Kinga stała zniecierpliwiona , z nudów przygryzając swoją wściekle różową dolną wargę. Pozwoliła Irenie na to chwile zadumy, jaką człowiek winien jest okazać drugiemu- martwemu człowiekowi; lecz teraz skończyła się wszelka taryfa ulgowa i patomorfolog rzekła z wyrzutem:
- Zaczynajmy wreszcie bo noc nas zastanie.
- Już zaczynamy - zapewniła Irena - A więc pani Elżbieta Racławska.....80 - letnia kobieta, od kilku lat pozostawała pod opieką męża, była leżąca. Pogłębiało się jej wyniszczenie i osłabienie co tłumaczono jej starszym wiekiem. Nie była leczona specjalistycznie. W okresie poprzedzającym zdarzenie zalecono hospitalizacje chorej celem przeprowadzenia właściwej diagnostyki. Rodzina nie zgadzał się na umieszczenie chorej w oddziale szpitalnym - Irena popatrzyła na Kingę po czym kontynuowała - W poniedziałek w godzinach wczesnoporannych 80 - letnia kobieta spadła z łóżka na podłogę. Małżonek wraz z sąsiadem przetransportowali ją ponownie na łóżko i okryli kołdrą. Czuła się wówczas dobrze, miała zachowane czynności życiowe. Nieco później mąż zauważył iż pogorszył się kontakt z pokrzywdzoną. Zaniepokojony poprosił sąsiadów o telefoniczne wezwanie karetki pogotowia. Dyspozytor przyjął wezwanie a jako powód w karcie wyjazdu wpisał: utrata przytomności. Do miejsca zamieszkania chorej została skierowana karetka z obsadą ratowniczą w składzie: lekarz, pielęgniarka, sanitariusz oraz kierowca. Po wstępnych oględzinach lekarz stwierdził brak jakichkolwiek oznak życiowych i orzekł zgon. W rubryce jako przyczynę zgonu wpisano:starość
Irena popatrzyła ponownie na znudzoną twarz Kingi; na to puste, bez wyrazu spojrzenie, w którym wszelako można było sie dopatrzeć  jednego, jak by nie patrzeć, w miarę sensownego zapytania: To po co my robimy tą sekcje?
Irena tylko wzruszyła ramionami
-Skóra blada i woskowa - Kinga podeszła do stołu sekcyjnego - Na lewym policzku obecne....
Irena nie słuchała jej. Wszakże zawsze zwracała uwagę na zachowanie pełnego profesjonalizmu starając się słuchać; jednak teraz całą jej uwagę przykuły szeroko otwarte usta pacjentki. Na dolnej czerwieni warg schodząc niżej widoczne były drobne, zaschnięte kropelki krwi, które jakoby starając się ratować przed śmiercią, wychodząc z ustroju na zewnątrz same się na nią skazały.
Podeszła bliżej i zamknęła jej usta, stanowczo łącząc żuchwę z szczeką.
-Tak właśnie. To dobry pomysł - Kinga zwęziła usta - Proszę zaczynać.
Irena chwyciła skalpel i już miała wykonać pierwsze cięcie, gdy zauważyła rzecz dziwną: Usta denatki były otwarte.
Przecież je zamykałam....Na pewno zamykałam.
Zawahała się stojąc na stołem z skalpelem niemal wykrzykującym jej z dłoni: Ciąć, ciąć, ciąć!!!
- Coś się stało? Wykonujemy nacięcie w kształcie litery Y - odparła prostodusznie Kinga - Pani Doktor....
- Tak wiem, wiem. Tyle, że....usta pani Doktor.
Irena wskazała na ponownie otwarte usta pacjentki.
Obie kobiety popatrzyły się na siebie.
- Proszę ponownie zamknąć jej usta - rzekła spokojnie Kinga jednak sama odsuwając się nieznacznie do tyłu jakby nagle z tej rozdziawionej paszczy miało wylecieć coś na tyle zabójczego co w istocie mogłoby jej zaszkodzić.
Irena ponownie zamknęła jej usta. Czekały.
Po chwili paszcza rozdziawiła się już trzeci raz a z szerokiego jej otworu słychać było gwałtowny świst pochłanianego powietrza.
Irenie wypadł z ręki skalpel.
- Ku*wa Mać. Ona żyje. Trzeba szybko zadzwonić do góry *

*zadzwonić do góry - tutaj na izbę przyjęć w celu natychmiastowego udzielenia pomocy.


v   
Cały  dzień  stanowił dla Andrzeja istną przeprawę przez burzę piaskową, podczas której , już z samego rana, uległ poważnemu uczuciowemu zranieniu. W związku z tym by nie zranić się ponownie przybrał inną strategie raniąc wszystkich dookoła. Na Rudnicką nakrzyczał odwołując się do swoich iście szowinistycznych poglądów i robiąc wyraźne aluzje do ich wcześniejszych stosunków. O ile Jakubka potraktował standardowo, czyniąc go chłopcem na posługi , o tyle Zapały nie oszczędzał rozmawiając przy nim o szkodliwości chorób wenerycznych.
Toteż nic dziwnego, że tego dnia wszystkim rezydentom brakowało profesor Schultz, która mimo iż szkołę ironii ukończyła z wyróżnieniem, w chwilach nerwów zawsze potrafiła zachować pewną dozę taktu i kultury.
- Wzywał mnie Pan - Wiktoria weszła do gabinetu Andrzeja wiedząc o jego dzisiejszym humorze i spodziewając się, że zaraz  nastąpi kolej także i na nią.
- Tak, chce Pani oznajmić, że operuje Pani ze mną o 15. Pan Drygała -odparł twardo - Pamięta Pani?
Wiktoria spojrzała na niego pochmurnie.
- Tak pamiętam...ale z tego co wiem ta operacja miała być przesunięta - stwierdziła - Trwa ponad 8 godzin i profesor Schultz...
- Profesor Schultz chciała ją dla mnie przesunąć, ja jednak uważam, że może odbyć się planowo - odparł - To znaczy dzisiaj.
- Rozumiem
Wiktoria popatrzyła na Andrzeja obdarzając go swoim delikatnym i niemal troskliwym spojrzeniem.
- Jest Pan tuż po ospie.....Może powinien Pan trochę się oszczędzać....Tą operacje można przełożyć na następny tydzień...
- Na miłość Boską, pani też.! - fuknął oburzony - Jestem gotowy! Operujemy dzisiaj i basta w tym temacie!
- To dlatego tak Pan na wszystkich naokoło się wydziera? - zapytała łagodnie jednak zachowując w swych oczach złośliwy blask. - Dlatego, że ktoś troszczy się o Pana? Dlatego musi Pan ranić dokoła wszystkich ludzi? Śmiać się i naigrawać z wystraszonego Zapały? Wysługiwać się słabym psychicznie Jakubkiem? Lepiej Panu wtedy?
Wiktoria popatrzyła na Andrzeja łagodnie, niemal tkliwie a on odwzajemnił się jej tym samym. Po chwili na jego twarzy zakwitł jakiś pogodny odcień a w kącikach pokazały się te słynne dla Wiktorii urocze dołeczki.
- Skąd Pani wie, że to jest powód mojego gniewu? - zapytał rezolutnie - Adam Pani opowiadał?
- Nie trzeba brać ludzi na spytki by się takich rzeczy dowiedzieć - zaczęła - Adam martwi się o Pana i to widać. Profesor Schultz siedzi smutna w gabinecie bądź spędza czas na sali operacyjnej i....- zawahała się.
Pomimo przypuszczeń Ireny, nie wierzyła iż Schultz i Andrzeja może łączyć coś więcej aniżeli szczera przyjaźni. Nie widziała ku temu żadnych oznak toteż dzisiejszy smutek pani profesor i troski Adama, potraktowała i zinterpretowała w inny, dwojaki sposób.
- Pani postanowiła interweniować - dokończył za nią.
- Właśnie - skwitowała - Może i Pan uważa siebie za gotowego ale powinien Pan wziąć pod uwagę także innych ludzi. Docenić to, że się o pana martwią.
Andrzej wstał z krzesła i podszedł bliżej do Wiktorii tak, że niemal czuł zapach jej włosów i delikatną woń jej oddechu.
- A pani? - zapytał - Pani się o mnie martwi?
Wiktoria zarumieniła się i nieznacznie spuściła wzrok by nie patrzeć w jego szare, hipnotyzujące tęczówki.
-Ja po prostu chce aby praca na oddziale nie była zakłócona jakimiś wewnętrznymi waśniami  - odrzekła zawstydzona.
- Ahh tak. Rozumiem.
Po chwili odzyskała cały swój animusz i znacznie pewniej rzekła:
- Uważam także, iż powinien Pan przeprosić zarówno Jakubka jak i Zapałe. Kultura osobista nakazuj...
- Ale ja nie czuję się winny.
- To ważn.. - zaczęła lecz przerwał jej.
- Ważne dla kogo? Dla Pani? Bo na pewno nie dla mnie.
Andrzej popatrzył przeciągle na Wiktorie pożądliwie chłonąc widok jej cienkich acz kształtnych warg, delikatnych rumieńców ścigających się z piegami o przewagę na policzkach i zielonych jak świeżo skoszona trawa oczach.
Uniósł rękę
- Mogę?
I palcem wskazującym zdjął natrętną rzęsę bytującą pod jej prawym okiem.
- Mogę ich przeprosić - kontynuował - Skoro dla Pani to takie ważne.
- Ależ nie musi Pan!- stanowczo zaprzeczyła speszona.
- Nie muszę ich przepraszać czy też nie muszę robić tego dla Pani? - zapytał rozbawiony -  Widzi Pani pani doktor... dla Pani to ja mogę to zrobić.
Uśmiechnął się, włożył ręce do kieszeni i wyszedł, zostawiając Consalide z znacznie podwyższonym tętnem i z wściekłością na siebie za zbytnie wyeksponowanie swoich uroków.
v   
Irena wyciągnęła drżącą rękę po pudełko herbaty z mozołem i trudem wyciągając jedną torebkę. Jej układ nerwowy stanowczo nie współpracował z resztą ciała, a biedną główkę napiętnowały złowieszcze myśli: Jeszcze tylko chwila a bym ją pokroiła.....Boże pokroiłabym żywego człowieka.
Adam od kilku minut obserwował ją, stojąc w progu kuchni pozostając niezauważony.
Podszedł do niej, a jego męska, szczupła dłoń chwyciła ją za przegub.
- Mogę? Lepiej jak ja to zrobię - nalał do kubka wody i zaparzył herbatę  - Co się stało?
Irena obdarzyła go jednym zmęczonym acz wściekłym spojrzeniem wyrażającym ogromną chęć zrobienia komuś krzywdy:
- Ano będę miała wpis w encyklopediach medycznych - i ze szczegółami, dziwiąc się jednak sama sobie, że jakoby otwiera swój prywatny świat przed Adamem, opowiedziała mu całą historię błędnego rozpoznania zgonu u żywej pacjentki.
Gdy skończyła Krajewski uśmiechnął się szeroko:
- Wiesz, nie dziwie się lekarzowi karetki....brak szmerów oddechowych, pacjentka nie miała tętna na tętnicy szyjnej...
- A lekarz jest idiotą - dokończyła za niego - Rozumiem, że można zaparkować samochód na złym miejscu na parkingu, ale skierować ciało do kostnicy zamiast na odział....nie, wybacz...tego nie rozumiem.
Twarz Adama nagle spoważniała a oczy z rozbawionych stały się łagodne i dla Ireny niemal uspokajające.
- Śmierci tak potrzeba uczyć się jak życia....
- Leopold Staff -rzekła machinalnie Irena po czym  spojrzała zdziwiona na Adama - Nie wiedziałam, że czytujesz poezje.
- To raczej ja powinienem być zdziwiony - uśmiechnął się pogodnie, a zauważając jej ciągle drżące dłonie rzekł: Spokojnie, na szczęście nic się nie stało.
Pokręciła głową:
- Adam Krajewski w roli pocieszyciela i poety. Dwa w jednym -powiedziała z wyraźnym sarkazmem - Czego kobieta może chcieć więcej?
Krajewski popatrzył na nią bystrymi , szarymi oczyma i zasmucił się szczerze:
- Naprawdę czy wy wszystkie myślicie, że TAKI jestem?
- TAKI czyli jaki? - zapytała
Podszedł do niej bliżej.
- Taki powierzchowny, pusty, bezbarwny.
Irena chciała uśmiechnąć się kwaśno w porę jednak zauważyła ten zasmucony i wyraźnie strapiony wzrok.  Wycofała własną chęć.
- Wiesz ...- zaczęła - Żeby być szczerym powiem, że nieźle sobie na tę opinie zapracowałeś.
- Umówisz się ze mną? - wypalił uśmiechając się delikatnie - Na oficjalną randkę oczywiście....
I zanim zdążyła odmówić przyciągnął ją do siebie, obejmując  i uspokajając jej drżące ciało. Wpił namiętnie wargi w jej usta by za chwilę pieścić ją całą; począwszy od delikatnych warg, rozkosznie gładkiej szyi aż do jej małych piersi  i podbrzusza. Rozpiął jej jeansy i zdjął z niej bluzkę.....za ogólnym przyzwoleniem oczywiście.

v   
Wzburzenie jakie rano podczas kłótni  z Anną odczuwał Andrzej; po niej stanowczo przeszło w złość na samego siebie; by już po rozmowie z Wiktorią ustąpić miejsca szczerej skrusze i chęci poprawy.
Dlatego też Andrzej wieczorem wkroczył do domu pokojowo nastawiony z chęcią możliwie jak najszybszego pojednania i znalezienie, jak w duszy wierzył , istniejącego konsensusu.
Gdy wszedł do sypialni, po sprawdzeniu innych pokoi, w których wszelako Anna nie przebywała; znalazł ją leżącą w łóżku i czytającą książkę.  I już był gotowy na wyłuszczenie uprzednio przygotowanych argumentów oraz gotowy na wszelką dywagacje; gdy właśnie wtedy Anna spojrzała na niego. Podobne jak człowiek uparcie dążący do celu, osiągnąwszy go zapomina całkowicie , pochłonięty tym trudem i mozołem zdobycia, jaki był tego pierwotny sens, tak i on zapomniał z czym właściwie przyszedł. Treść własnych wyłuszczeń jakoby całkowicie wyparowała mu z głowy niczym lód parujący w niezwykle ciepłym i wilgotnym powietrzu. Poczuł, że coś zaczyna go niezwykle natrętne swędzieć gdzieś w głębi pojemnej klatki piersiowej.
Anna patrzyła na niego spojrzeniem pełnym miłości i troski , w którym wszelako Andrzej nie odnajdywał żadnego wyrzutu. Wiedział, że mu przebaczyła.
Widok jej zmartwionej pięknej twarzyczki; tych ufnych, kochających oczu, roztkliwił go . Porzucając wcześniejszy plan działania, a właściwie w ogóle nie myśląc, Andrzej usiadł na skraju łóżka i biorąc w swoje szorstkie dłonie jej delikatną rączkę , ucałował ją.
- Przepraszam - bąknął - Jestem idiotą. Przecież wiesz dosko...
- Wiem, wiem - uśmiechnęła się - Ja też przepraszam. Chciałabym obiecać, że przestane się tak zachowywać ale po prostu się martwię. Nie miałeś grypy czy anginy tylko ospę wietrzną. To o wiele poważniejsza sprawa. Przeciążenia psychiczne czy te.....
- Anno - przerwał jej ostrzegawczo jednak po chwili uśmiechnął się  - Nie byłem dzisiaj na siłowni tak jak mnie prosiłaś. Tak samo na razie zrezygnuje z jakiegokolwiek picia alkoholu - odparł kwaśno - nawet z moim szanownym bratem. Zresztą on nie chce ze mną pić ostatnio bo się ciebie boi.
Anna ściągnęła brwi a na jej bladej twarzyczce zakwitł jakiś pogodny odcień.
- Pysznie - skwitowała
Andrzej podrapał się po brodzie po czym pochylił się nad Anna , przyglądając się jej rozbawionym wzrokiem.
- A więc co mi pozostało? Będę stosować się do pisanej zasady : Jedz, módl się i kochaj się.
Anna wybuchnęła gromkim, melodyjnym śmiechem.
- Czy tam czasem nie było: Jedz, módl się i kochaj. Coś mi się zdaję, że dla własnej wygody dodałeś tam niepotrzebny wyraz.
Andrzej przysunął się jeszcze bliżej i zaczął bawić się troczkiem od szlafroka Anny
- Oj myślisz strasznie przyziemnie kochanie - odparł prostolinijnie - Pomyśl jakie życie ludzkie było by proste gdyby każdy się do tego stosował. W myśl tej zasady nie byłoby przemocy na świecie, wojen ani głodu. Zero mordów i kradzieży.
- Tak, tylko przyrost naturalny wzrósłby do zatrważających  liczb - powiedziała kpiąco - A na ulicach mielibyśmy tylko otyłych ludzi: to modlących się; to kochających...
- Się. Kochających się - dokończył za nią.
- Może być - odrzekła po czym nieśmiało chwyciła go za krawat.
Andrzej spojrzał na nią pociemniałymi z pożądania oczyma i uśmiechnął się bezwiednie. Począł obsypywać ją pocałunkami zaczynając od szyi i schodząc aż do okolic piersi.
- A mówiąc o wstrzemięźliwości od ćwiczeń fizycznych miałaś na myśli....TEGO nie miałaś na myśli?  - szepnął jej do ucha - TO wolno mi robić?
Rozwiązał zaplątane wzajemnie troczki i ściągnął z niej szlafrok. Począł pieścić jej szyję i piersi.
- To jest nawet wskazane - westchnęła.
Namiętność jego ogarnęła także i ją. Objęła go za szyję a on otoczył ją swoim ramieniem.
- A więc : Jedz, módl się i kochaj - wyszeptał
- Się. Kochaj Się.

 *Stwierdzenie zgonu u żywego człowieka jest przypadkiem autentycznym, posłużyłam się tu artykułem pochodzącym z archiwum zakładu medycyny sądowej uniwersytetu medycznego w Białymstoku.Toteż cały opis przypadku, z imieniem i nazwiskiem oczywiście zmienionym, miał w przeszłości miejsce.


 Ola&Ewelina