Przepraszam Was jeszcze raz za to przeciągające się czekanie. Pozostaje mi życzyć miłego czytania i oczywiście zachęcam do komentowania. Trzymajcie się ciepło.
Bystra kobieta jest niebywale feralnym
dodatkiem do każdego mężczyzny.
Z drugim dniem grudnia do Leśnej Góry
zawitała Anna i tak jak to mając w zwyczaju, pierwszą czynnością po przyjechaniu
było zostawienie szpargałów w domu Andrzeja. Obserwacja. Obserwacja. I jeszcze
raz obserwacja.
Anna wkroczyła do domu, tak Andrzeja jak
swojego, czując się jak rybka włożona nareszcie do odpowiedniego akwenu. Powiesiła swoje palto na mosiężnym haczyku w przedpokoju,
postawiła walizkę, zdjęła szpilki i wkroczyła do kuchni. Tu rozpoczęły sie
obserwacje. Na wnioski kolej przyszła dalej. Należy stwierdzić że tak obserwacje jak i wnioski były dla Anny
szalenie nieprzyjemne.
Kuchnia była...czysta. Autentycznie. Brak
brudnych talerzy. Brak kubków i szklanek. Nie było śladów po whisky.
To już powinno Anne szczerze zastanowić
bowiem gdy wracała z jakiegoś dłuższego wyjazdu kuchnia zwykła wyglądać jak po
wybuchu bomby atomowej.
Na szczęście Anna była bardzo rozsądną
kobietą toteż pierwszą rzeczą o jakiej pomyślała było to iż Andrzej w końcu
uległ i zadzwonił po Martę.
Marta - studentka, dorabiająca sobie jako
sprzątaczka, była tym punktem zapalnym u tych dwojga, które była zapalne zanim
jeszcze zrobiło sie stanem. Coś w ten deseń.
W każdym razie nie raz Anna starała się
przekonać Andrzeja by zatrudnił dziewczynę tłumacząc cierpliwie, że przy jego
"aktywności zawodowej" sprzątaczka jest niemal nieodzowna. Dlatego
też lustrując kuchnie swym bystrym wzrokiem do głowy przyszły jej dwie opcje.
Pierwsza, szybsza - Marta. Druga - Andrzej sam posprzątał.
Drugą opcje Anna od razu machinalnie
skreśliła uważając ją za zbyt niedorzeczną.
Pozostała Marta, która była nie tyle
rozsądnym co kojącym wytłumaczeniem.
Z tą myślą Anna przeszłą do salonu, który
w żadnym stopniu nie odstawał od kuchni.
Sprzątaczka Marta wykonała kawał dobrej
roboty.
Nie mogąc powstrzymać jakiegoś
tajemniczego uśmiechu zadowolenia, Anna pokręciła głową.
Z
planem udania się do szpitala, poszła do łazienki by poprawić makijaż. . Jutro czekała ją dosyć trudna operacja -
wszczepienie zastawki aortalnej, trzeba więc było, w sposób naturalny dla
lekarza, a niezrozumiały dla innych ludzi - pokazać pacjentowi, że " się
jest i nad wszystkim czuwa". Poza tym byli też inni pacjenci, których
karty trzeba było przejrzeć, a wolała zrobić to osobiście, uważając iż nikt nie
zrobi tego lepiej niż ona sama. No i był jeszcze Andrzej.
Łazienka jak
łazienka. Czysto. Sprzątaczka
Marta wykonała kawał dobrej roboty.
Na półce sterta męskich kosmetyków, które Anna omiotła
tęsknie wzrokiem, biorąc pierwszy z
brzegu płyn po goleniu i subtelnie przykładając do nozdrzy. Ten zapach; zapach
jego policzków; zapach którego wcale nie musiała sobie przypominać by go
całkowicie odtworzyć w pamięci; zapach piżma pomieszanego z mandarynką i
lawendą; zapach seksowny, z którym wiązało się tak dużo jej intymnych wspomnień
- utwierdził ją w tej namiętnej tęsknocie. I już chciała wszystko rzucić i
biec. Biec do niego. Po co? W jakim celu? Ano wiadomo.
- Oj Schultz, zachowujesz się jak napalona
nastolatka - przejrzała się w lustrze, a będąc całkiem zadowolona z wyników
oględzin dodała:
- To nie moja wina, że mam wysokie libido.
I już miała obrócić się po swoje kosmetyki, które
zostawiła w kosmetyczkach w przedpokoju gdy jej oczom ukazało się TO. Paczka
prezerwatyw. Odpakowana paczka prezerwatyw. Na półeczce ta paczka. Brzydka owa
paczka. Brzydka Marta, która ich nie sprzątnęłą.
Sprzątaczka Marta nie wykonała kawałka dobrej
roboty. Trzeba było je sprzątnąć tak by Anna nie widziała. Zła Marta. Brzydka
Marta.
Anna zwęziła usta i spojrzała w lustro.
Tocząc istną polemikę myśli, swym spojrzeniem wodziła
od lustra do paczuszki.
Po chwili schowała twarz w dłoniach po czym szybkim
stanowczym ruchem pochwyciła leżącą na
półeczce koło umywalki, paczuszkę
- Nie Anna - skarciła się - Nie bądź żałosna.
A jednak. Otworzyła. Zobaczyła. Policzyła.
Policzyła ponownie.
- Jesteś żałosna Anna - spojrzała w lustro -
Naprawdę żałosna.
W kącikach dużych ocząt zaczęły się zbierać
niepohamowane łzy, przeciwnie aniżeli sobie życzyła.
Otarła twarz. Rozmazała się. Umyła twarz płynem, następnie
wodą. Makijaż wykonała. Płakać przestala. Słowem: wzięła się w garść
Prezerwatywy do torebki schowała.
Spojrzała ponownie na swe odbicie; nie tak jak uprzednio
- wesoło, z nutką zniecierpliwienia ale radości; radosnego czasu wyczekiwania;
ale ze smutkiem; potwornie gniewnym smutkiem; i w końcu z żalem. Potwornym.
- Nic właściwie - prychnęła - Właściwie
nic.
Obróciła się, poszła do przedpokoju i
wzięła torebkę.
Wyszła do szpitala.
v
Andrzej zwykł być bardzo spokojny w
sytuacjach kryzysowych. I życie; jego
bieg i kształtujące to życie sytuacje; i
jego charakter; i to co pozwalało mu ów sztuczny spokój ćwiczyć - wszystko to
wymagało od niego zimnego umysłu. Nie
tyle starał się do tego stosować co według licznych obserwatorów w niektórych
momentach podporządkowywał się temu za bardzo.
Był za bardzo zimny. Za bardzo surowy. Za
bardzo złośliwy. Generalnie był za bardzo.
Jednak to ta oziębłość; ta lekkoduszność
często przemieszana z ignorancją - pozwalała mu, w świetle wszystkich jego wybryków, normalnie
funkcjonować.
Andrzej oparł głowę wygodnie o fotel i
spojrzał w okno. Białe płatki śniegu, śnieżynki bialutkie i czyściutkie przeciwnie
do niego, nieśmiało padały z jasnego nieba. Nieśmiało padały przeciwnie do niego.
- Kości zostały rzucone - burknął .
Przetarł zaspane oczy.
Odczuwając palący ciężar w żołądku
postarał się ponownie skupić na papierach. Wczoraj długo nie mógł zasnąć. Jutro wracała Anna, a on tak nie wyjaśnił
całej sytuacji co bardziej ją zagmatwał. I tęsknił za nią, chociaż nikomu się
do tego nie przyznał.
Wiedział tylko jedną rzecz w mętliku tych
wszystkich niepojętności - że bardzo Anne kocha.
To była rzecz pewna, jednakowoż sprawy
absolutnie nie wyjaśniająca.
Ma jeden dzień na wyjaśnienie wszystkiego
Wiktorii. Jeden dzień. 24 godziny. 1440 minut. 86 400 sekund.
Mało. Bardzo mało.
I od wszystkiego dzieli jedno puk puk.
Puk puk. Pukanie do drzwi.
Kto
tam?
Przeznaczenie.
- Proszę - burknął i obrócił się na
fotelu w kierunku drzwi - Proszę wejść.
I Anna weszła. Pewnie. Stanowczo. Dumnie.
I świat Andrzeja i tak już przemielony,
stanął na głowie. Podobnie jak człowiek, który zaraz dostąpi kary śmierci a
katem będzie ukochana osoba, odczuwa naprzemiennie strach przemieszany z ufną
miłością; tak i on odczuwał rozrzewnienie - bo przecież nareszcie ją widział i
strach - bo może ona już wie.
Uśmiechnął się tkliwie.
- Cześć- wstał i obszedł biurko,
opierając się o nie biodrami - Miałaś przyjechać jutro.
- Przełożyłam lot - rzekła chłodno i
zamiast podejść i ucałować ,wszakże na to Andrzej tak czekał, usiadła na
kanapie - Jutro mam operacje. Przełożyłam bo pacjentowi tak zależy na czasie.
Napięcie. Cisza. Chłód duży na dworze.
Jeszcze większy w gabinecie.
Anna kontynuowała:
- A mnie z reguły... - zaczęła lodowato
wpatrując się prosto w wpatrzonego w nią Andrzeja - Zależy na ludziach. Ludzi szanuje. Nie
kłamie.
Andrzej zasmucił się. Już wiedział, że
ona wie; ale skąd, jak i dlaczego - tego pojąc nie mógł.
-O co chodzi?
- O nic - odparła chłodno - O nic
właściwie.
- Cholera Anna ! Mogłabyś jas.... -
urwał.
Paczka prezerwatyw wychyliła się z dużej,
skórzanej beżowej torebki. Anna przez chwilę ją trzymała w rękach po czym
podała Andrzejowi. Zamknął oczy. Nie chciał ich ponownie otwierać by nie
widzieć tego jak bardzo ją zranił.
Wpatrzył się w podłogę i złożył ręce na
piersiach.
- Gdzie ją znalazłaś?
- W łazience - rzekła łagodnie - Chociaż
już to Twoje "nic właściwie" powinno mnie zastanowić.
Anna siedziała prosto, naprężona niczym
struna i zwęziła usta. Wszystko by
zachować spokój; wszystko by nie wybuchnąć; wszystko by nie płakać.
- Anna - zaczął - To nic nie znaczyło.
Było jednorazowe...
- Znam ją?
- Nie - odparł stanowczo - Nie znasz.
- Kłamiesz - szepnęła - Zawsze poznam gdy
kłamiesz.
Andrzej wstał.
- To już skończone - wyrzekł stanowczo -
Nie musisz znać jej imienia i nazwiska.
Popatrzył na nią łagodnie; z miłością ; z
uległością właściwą stronie winnej a ona - uśmiechnęła się smutno.
- Anna to nie ważne. Proszę Cie -
podszedł do niej i ukląkł przy niej. Wziął jej ręce w swoje i popatrzył w oczy
- Przepraszam.
A ona już tłumiąc łzy zdołała wyrzec :
- Chcę znać jej imię. Chcę wiedzieć.
- To nie ma żadnego znaczenia.
- Dla mnie ma.
I teraz Anna zrobiła rzecz dla Andrzeja w
tej sytuacji niepojętą - to jest ujęła jego twarz i tęsknie zaczęła gładzić
jego policzek; jakby to była ostatnia rzecz jaką miała by w życiu robić. I jego
ten gest najwidoczniej bardzo przestraszył . Głęboko westchnął i całując jej
delikatne rączki wyrzekł cicho:
- Wiktoria...Wiktoria Consalida.
Przyłożył jej zimną rączkę do swojego
ciepłego policzka i obserwował jej reakcje. A ona odparła jedynie:
- W porządku.
Głos jej jednak był tak kruchutki i
słaby, nadwątlony przez atakujące ją gwałtowne, niepohamowane łzy; że Andrzej
gotów był zaraz sam się rozpłakać.
Anna wstała.
- Proszę Cie, kochanie - także się
podniósł i złapał za włosy jakby ten gest był ostatnim aktem jego desperacji .
Teraz należało jedynie błagać - Proszę Cię, wybacz mi.
- W porządku - załkała - Wybaczam Ci.
I wyszła z gabinetu. Andrzej za nią na
korytarz. Sprawa dla niego wcale nie
była wyjaśniona.
Korytarz pełen ludzi. Korytarz z Wiktorią wypełniającą papiery na drugim końcu korytarza.
Ale o tym Andrzej nie wiedział. Nie widział
nic innego aniżeli oddalającą się od niego postać swojej ukochanej. Musiał tę
postać gonić aby czasem nie odeszła, bo w tej postaci było całe jego bogactwo.
- Anna, proszę - podążał za nią -
Zatrzymaj się....To śmieszne, nie będę Cie przecież gonił.
Anna zatrzymała się i obróciła gwałtownie.
Już dłużej nie była w stanie nad sobą panować.
- Masz racje !- krzyknęła - To
śmieszne! Śmieszne tak jak to, że ja
każdy dzień odliczałam jak głupia a ty... - urwała i zapłakała - Zmuszasz mnie
do tak żałosnej dla mnie sytuacji !
Słychać ich było na całym korytarzu.
Ludzie zatrzymywali się by na nich popatrzeć bowiem była to nieliczna atrakcja
w czasie ich pobytu w szpitalu. Odwiedzić chorego lub samemu zostać zbadanym. -
żadna atrakcja. Być widzem w scenie pomiędzy dwoma kochankami - miodzio.
Na końcu korytarza też było ich bardzo
dobrze słychać. Krzyk w powietrzu rozchodzi się z zawrotną szybkością. A w
powietrzu szpitalnym - cud malina.
- Błagam Cie - powiedział cicho - Tylko
bez scen na korytarzu pełnym ludzi. Zachowujmy się...
- Przecież ty chciałeś taką scenę
zazdrości czyż nie? - przerwała mu - Taka moja reakcja Ci odpowiada, prawda? Od
razu podnoszą CI się Twoje napompowane męskie morale!
- Proszę Cie, nie krzycz - Andrzej złapał
się za włosy - Błagam! Nie płacz !
Ale Anna dalej krzyczała, zagoniona w
jakiś hipnotyczny trans, skąd nie było odwrotu. I płakała. Po tej ślicznej
twarzyczce obficie teraz skapywały łzy, a każda z nich była dla Andrzeja jak
strzała w serce.
- Powiedz to- szepnął - Zrób to! -
krzyknął żałośnie - No wykrzycz!
I Andrzej złapał ją za rękę chcąc siłą
uspokoić. Skutek; PLASK! - policzek.
Andrzej puścił ją i popatrzył żałośnie.
Na korytarzu cisza. Wiktoria spuściła
głowę absolutnie nie chcąc patrzeć w tamtym kierunku. Sprawa była zbyt
osobista. Dla nich. I dla niej również.
-
A więc widzisz - szepnęła Anna - że trochę mnie to dotknęło, niezależnie od tego
czy to jest skończone czy nie.
I odeszła korytarzem nie patrząc na
nikogo a już zwłaszcza na Wiktorię uciekającą przed nią wzrokiem niczym
antylopa gnu przed polującym na nią tygrysem.
Andrzej potarł zaczerwieniony policzek. W
oczach miał już niemal łzy. Nie z powodu uderzenia lecz kierunku obrotu jego
spraw.
- Należało mi się - szepnął i spojrzał
raz. Przepraszająco. W kierunku Wiktorii .
A rudowłosa już zmierzała w jego
kierunku.
PLASK! Policzek. Kolejny. Równie mocny.
Andrzej pochylił się i zaczął masować
miejsce uderzenia. Teraz w oczach zaczęły ponownie zbierać się łzy. Bo bolało.
Cholernie.
- Teraz też mi się należało.
Ciągle masował policzek odprowadzając
Wiktorie żałosnym spojrzeniem załzawionych oczu.
Bystra kobieta jest niebywale feralnym
dodatkiem do każdego mężczyzny A dwie bystre kobiety - to już gwóźdź do trumny.
v
Andrzej ponownie potarł bolący policzek i
wypuścił ciepłe powietrze. Nie wiedzieć czemu, czując się obolały na całym
ciele; mimo iż Panie zaatakowały tylko jego policzek; obrócił się na dużej
kanapie i wpatrzył w okno. Przykrył kocem.
Za oknem rozpętała się niezła zawieja a
śnieżynki zmieniły swój status z "nieśmiałego padania" na "inwazje".
- Białe gówno - burknął, chociaż bardzo
zimę lubił.
Ponownie obrócił się na plecy i
nasłuchiwał. Podniósł się i sprawdził godzinę na swoim iPhonie.
Byłą 3: 24
W sytuacji gdy Anna wywaliła go z jego
sypialni; kształtująca się wizja spania w pokoju gościnnym na łóżku małżeńskim
była nieciekawa - wybrał więc kanapę.
Przynajmniej
bliżej sypialni. Mogę nasłuchiwać
- pomyślał siadając na łóżku.
Faktycznie co jakiś czas z sypialni
dochodziły cichutkie łkania co utwierdzało go w tym, że Anna także nie śpi. Że
Anna nie śpi - przez niego. Że Anna płacze - przez niego. Że postawił ją w tak
poniżającej sytuacji.
Ją i Wiktorie.
I zaraz z sypialni ponownie rozległy się cichutkie,
przerywane łkania, najwyraźniej tłumione przez zasłaniające usteczka rączki.
Andrzej schował twarz w dłonie. Czekał.
Anna jednak nie przestawała łkać, a jej łkanie nagle przerodziło się w
spazmatyczny acz cichutki szloch.
- Jesteś skurwielem, Andrzej - szepnął do
siebie.
Nie chciał tego słyszeć. Zatykał uszy.
Robił wszystko by tego nie słyszeć. Niemniej jednak był pewny iż nawet jeśli stanąłby
na drugim końcu Warszawy- jej szloch by usłyszał. Zawsze.
Był to tak żałosny dźwięk; tak potwornie
dla Andrzeja bolący - jakby ktoś ten jego zaczerwieniony policzek dziurawił
szpilkami a po wbiciu robił jeszcze skręty szpilką patrząc czy jest odpowiednio
zamocowana.
Andrzej wstał. Jej ból bolał jego. Fizycznie.
Psychicznie.
Podszedł do drzwi i otworzył. Wszedł.
W tym momencie, widząc ją tak męczącą
się; leżącą i usilnie próbującą zasnąć ; a nie mogącą z powodu dławiącego
gardło płaczu - zapragnął wziąć ją w swoje ramiona. Wiedział jednak, że go
odtrąci.
Usiadł więc przy łóżku na podłodze.
- Mogę ? - wyciągnął rękę by ująć jej
dłoń.
W milczeniu pokiwała głową i podała mu
dłoń.
Ujął ją, wiedząc iż jest to na razie
najhojniejszy gest miłości z jej strony -
i ucałował.
Całował i pieścił jej zapłakaną rączkę
szepcząc przy tym kojąco:
- Oddychaj miarowo, równo.
I oddychał razem z nią. I patrzył jak
Anna powoli się uspokaja. Jak jej oddechy stają się głębsze i bardziej miarowe. I patrzył jak w końcu zasypia.
Ola