niedziela, 19 października 2014

XVII "Przełożona"

Rozdział bardzo krótki lecz liczę po cichu w duchu, że będzie się wam podobać. Przepraszamy za tak długi czas oczekiwania lecz wystąpił  ciąg zdarzeń losowych i tych nie losowych ( studia)  z przyczyn których nie mogłyśmy pisać. Ja leżałam w szpitalu gdzieś z tydzień, a gdy wróciłam siłą zaciągnięto mnie do armii bezmyślnych studentów. I nie moi kochani, stanowczo nie poszłam na ochotnika. Anyway.. w końcu wracamy tak na fest i postaramy się wstawiać opowiadania w miarę regularnie - to znaczy gdzieś co dwa tygodnie. I już tłumacze czemu taki odstęp...- Mogłybyśmy wstawiać co tydzień tak jak wcześniej lecz z przyczyny braku czasu byłyby to 5 stron ( jak to) a nie 11 czy 12, czyli taka liczba do jakiej zwykłyśmy was przyzwyczaić. Dlatego też będziemy wstawiać co jakieś dwa tygodnie, może półtora ( notka jak zwykle będzie publikowana w informatorze) Na koniec- mam nadzieję, że 5 - stronicowy ;) rozdział się wam spodoba, zachęcam gorąco do komentowania i dziękuję, że ciągle jesteście z nami....( pomimo przekroczeń tak zwanych deadline-ów;)
Pozdrawiam Ola
P.S Znów jakiś graficzny problem...część pisałam na iPadzie, ostatni raz zresztą, i na część nałożyła mi się biała kartka (znowu) więc dodałam kolor. Za nieudogodnienia przepraszam.




Ten delikatny pocałunek odbił się rykoszetem w psychice Wiktorii wywołując szkodę dwukrotnie bądź tez trzykrotnie większą niż pierwotnie myślała, że dokona. W istocie to ledwie zauważalne muśniecie, które niczym rasowy pocisk poczyniło tak głęboką dziurę, odbijając się rykoszetem wzięło także po drodze przypadkowe ofiary; wszelkie jej myśli i uczucia. Nie mogła się na niczym skupić, wszystko wylatywało jej z rąk, a najgorsza w tym wszystkim była.....opanowująca ją choroba umysłowa. Bowiem jak to inaczej nazwać? Jak inaczej nazwać człowieka, który pragnie by kolejny raz go postrzelono?
Wariat i szaleniec.
Tak. Wiktoria Manuela Consalida była wariatką i szaleńcem w całej swojej osobie. Chciała znowu być postrzelona. Mieć tyle postrzałów by żaden, nawet najzdolniejszy matematyk, nie zdołał ich zliczyć. Aby było ich tyle, że żeby je zliczyć potrzeba by ułożyć  równanie matematyczne, które w prostu sposób pozwoliłoby oszacować ich liczbę
Jesteś żałosna Consalida, to Twój szef mówiła do siebie To nie wyjdzie Ci na dobre. Zapomnij.
I  mimo tego do jej zmęczonej główki, wlatywały kolejne intymne wizje i obrazy, w których profesor zachowując ten swój urokliwy ironiczny humor; naigrywał się z niej w jak najbardziej pozytywny i właściwy tylko jemu sposób, uśmiechał się pokazując te kochane dołeczki, całował i pieścił ją całą.....
Cholera - pokręciła z dezaprobata głową.
Owa potrzeba dotyku i bliskości nie była właściwa tylko dla Wiktorii. Andrzej wszelako będąc zdecydowanie ulepionym z "grubszej gliny" starał się z całym tym zdarzeniem przejść do porządku dziennego,  tym samym trochę oszukując samego siebie. Aby spłacić społeczeństwu swoją daninę kłamstwa i fałszu, udał, że cała ta sytuacja nie ruszyła go tak jak rzeczywiście ruszyła. Wszakże nakładając swoją maskę obojętności mógł funkcjonować w miarę normalnie przez kilka kolejnych dni, wykonywać wszelkie czynności rutynowo, automatycznie; nie wkładając w to serca; jednakże z czystym sumieniem spełniał swoje obowiązki tak, że wydarzenie to nie krepowało jego życia zawodowego. Wszystko to jednak do czasu.
Gorzej gdy maska się zużyła nadając się raczej do kosza na śmieci aniżeli na deski szpitalnego teatru.
Wtedy pojawiał się problem, z którym nawet Andrzej sobie nie potrafił poradzić.
Lekarze od tego czasu, unikali się, a właściwie za obopólną, niemą zgodą postanowili nie wchodzić sobie w drogę. Owe wzajemne niewchodzenie sobie w drogę polegała na wielu czynnościach - Wiktoria wykreśliła się z zabiegów z Andrzejem, a żeby jeszcze bardziej go rozjątrzyć , nieumyślnie jednakowoż, operowała z profesor Schultz. Od tego czasu nie rozmawiali i jak małe dzieci pokłócone o lizaka, rzucali sobie ukradkowe nieśmiałe spojrzenia, czekając aż druga strona wyjdzie z inicjatywą.
Toteż dopiero po kilku dniach, Andrzej niezwykle łasy na lizaki, postanowił przerwać nieznośne milczenie jakie panowało między nimi i wyjść z inicjatywą.
W czwartkowe popołudnie, tego samego tygodnia udało mu sie złapać Wiktorie na korytarzu. Chwycił ją za łokieć i brutalnie poprowadził korytarzem , wpychając ją do pierwszego napotkanego szpitalnego magazynku.
Zamknął drzwi za sobą i spojrzał na nią:
- Długo tak jeszcze zamierzasz? - zapytał - Teraz już zawsze będziemy się tak zachowywać?
Wiktoria oburzyła się.
- A Ty zawsze gdy odczujesz chęć konwersacji, będziesz porywał mnie jak Talibowie porywają samoloty i schowasz mnie w jakieś klitce?
Andrzej rzucił okiem wytrawnego obserwatora na mały magazynek, cały zatłoczony to półkami na których stały pudełka z gazami, niciami i rzeczami do sterylizacji; to pudełkami z wyżej wymienionymi rzeczami leżącymi na podłodze.
Grunt to oryginale wykończenie.
- A co Ci sie nie podoba w tym miejscu? - popatrzył na nią ze złośliwym uśmieszkiem- Stąd przynajmniej nie uciekniesz. Będziemy mogli pokonwersować.
Wiktoria wywróciła wściekle oczami i podparła się pod boki:
- Dobrze! - fuknęła - Więc pokonwersujmy!
Andrzej pokręcił głową rozbawiony do żywego jej uroczą zapalczywością gdy tak stała, podparta pod boki z rączkami zaciśniętymi w piąstki tak, że pobielały jej kłykcie.
Warknęła groźnie:
- No więc pokonwersujmy do cholery! Tylko o czym?
Teraz to on sie oburzył:
- A sądzisz, że nie mamy o czym? Możemy porozmawiać o pogodzie! Proszę bardzo! Nad Leśną Górą przewidziane silne wyładowania elektryczne związane z przechodzeniem zimnego frontu z nad hotelu rezydentów...
I już , wściekła do granic możliwości, chciała go wyminąć. Zrobiła to jednak tak powolnie, nieudolnie jakby całą sobą wysyłając nieme błaganie  by ją zatrzymał, chwycił za rękę i obrócił ku sobie.
Andrzej wszelako zrobił to a będąc oddalony niecałe 2 cm od niej, omotany jej bliskością, zapachem i miłośną siecią jaka nieumyślnie na niego zarzuciła wyrzekł:
- Ja nie mam Cie za co przepraszać - zaczął łagodnie - Gdyby to tylko ode mnie zależało powtórzyłbym to jeszcze raz i znowu. ...
- Przestań - szepnęła - Proszę.
Wiedziała do czego to prowadzi.
Pokręcił głową.
- Powtarzałbym to codziennie - popatrzył na nią pożądliwie rozkochanym wzrokiem  - Nie wstydzę się tego. Sycę się myślą o Twojej bliskości, pragnę Twojego dotyku i niestety ciągle mi mało. Jestem spragniony, cóż zrobić.
I zaraz przyciągnął ją do siebie wpijając swoje usta w jej delikatne wargi, łapiąc ją mocno za ramiona  i obejmując stanowczo jej drżące ciało. Począł obsypywać jej szyję i ramiona rozpalonymi pocałunkami. Cicho jęknęła i objęła go za szyję:
- Andrzej - westchnęła - Nie możemy...nie tutaj.
Ten komunikat był jednak tak pięknie opakowanym kłamstwem, że nie tylko nie zahamował jego działań ale rozpalił jeszcze bardziej ciągle wzrastające pożądanie.
Zaczął rozpinać guziczki jej niebieskiego uniformu i pieścić jej szyję i piersi.
- Andrzej.....- powtarzała gdy ściągał z niej poszczególne warstwy stroju.
Drżącymi, rozpalonymi pożądaniem rekami zdjęła z niego koszule i rozpięła mu spodnie.
Przyciągnął ją jeszcze bliżej siebie tak by czuć ciepło jej ciała na swoim torsie i  udach; aby mieć dostęp do nawet najskrytszych zakamarków jej kobiecej anatomii - by czuć i wdychać ją całym sobą.
Głęboko westchnął.... i zatracili się w sobie.

v   
-Ene due ricke fake ....
Anna  pokręciła  głową  i  jednym  finezyjnym  ruchem  ręki  sprzątnęła  wszelkie  stojące  na  półeczce  kosmetyki.
Podeszła  do  lustra    nad  umywalką  i  spojrzała  na  stojące  obok  kranu  tony  kosmetyków.  Tych potrzebnych. I tych bardziej potrzebnych.
-Ene due ricke fake... 
Skrzywiła się
-Ene due ricke –zaczęła znowu –Fake.....Fuck!
W ułamku sekundy cały arsenał umywalki powędrował do kosmetyczki. Anna ze zniecierpliwieniem spojrzała na zegarek .
Według jej pojmowania czasu - było stanowczo za późno.
-O której masz taksówkę?
Andrzej stanął w drzwiach  ziewając przeciągle i nonszalancko drapiąc się ręką za jednym uchem. Druga owy ziew w ustach więziła. Oczy nieprzytomne były. I takimi pozostały.
-Teraz! Teraz mam taksówkę.
Andrzej wzruszył ramionami i spojrzał przez okno w łazience.
-Przepraszam...może me oczka pewnych rzeczy nie rejestrują. Proszę mi wybaczyć o Pani lecz gdzie Pani kareta?
-Nie ma jej ! - fuknęła - Miała być lecz jej nie ma! W tym momencie tryumfujesz prawda?
Anna  spojrzała  spode  łba  na  zaspanego  Andrzeja;  na  Andrzeja  bez  koszulki  i  tego samego Andrzeja w  króciutkich, obciskających w pewnych miejscach spodenkach od pidżamy. Jest przecież poranek - pomyślała z rozbawieniem patrząc na zarys kształtu tych spodenek i nie mogąc powstrzymać rosnącego w jej ciele pulsującego pożądania.
Popatrzyła na tego Andrzeja, który pomimo złośliwych i triumfalnych  iskierek obecnych w oczach,  patrzył na nią wejrzeniem pełnym czułości i
już rysującej sie w tych błękitnych, głębokich tęczówkach tęsknoty. Oprócz triumfu to także widziała. I mimo tego iż mieli to wypraktykowane od tylu, tylu lat; to to niemal szczenięce spojrzenie naiwnego smutku; te zlepione snem lekko zapuchnięte powieki; i te rozbudzone, sterczące w różne strony kosmyki włosów - to wszystko sprawiło , że poczuła delikatne uczucie żalu w sercu , a wewnętrzny głos mówił-I znowu go zostawiasz na tak długo. Samego go zostawiasz.
-Będę tęsknił –mruknął i podszedł do niej przyciągając do siebie –Bardzo będę tęsknił. Wracaj szybko
-Nie mydlij mi oczu – pogładziła go po policzku –Już ty sobie jakoś zajmiesz czas.
Andrzej pokiwał uniżenie głową zwężając wargi.
-Co? - Anna łypnęła podejrzliwie. Powtórzyła pytanie –Co?
-Co co?
-Co to miało znaczyć? To kiwnięcie....Czyżbyś już miał jakiś sprytny plan destrukcji świata swoim zachowaniem i tym podobne.....
-Mam w zanadrzu parę takich planów destrukcyjnych, właściwie autodestrukcyjnych, jeżeli tylko nie wrócisz tutaj w przeciągu trzech miesięcy –uśmiechnął się i po delikatnym ucałowaniu jej gładziutkiego policzka kontynuował – Wiesz, jak mawiał Piotr I, człowiek przed obliczem przełożonego powinien mieć wygląd lichy i durnowaty...-zawahał  się  - Wiesz dlaczego?
Anna z rozbawieniem pokręciła głową i delikatnie poruszając palcem jak końcem ptasiego piórka, ściągnęła rzęsę tkwiąca i już prawie zagnieżdżającą się w kącie oka Andrzeja.
Ucałowała go w jarzmo tuż poniżej zaspanego oka i zmierzwiła tęsknie czuprynę.
-Nie...Dlaczego powinien mieć wygląd lichy i durnowaty?
-Żeby swoim pojmowaniem spraw nie peszyć przełożonego.

Rozległ się klakson nadjeżdżającej pod dom taksówki.
Anna roześmiała sie melodyjnie a Andrzej wziął leżące na podłodze kosmetyczki. Kilka kosmetyczek.