sobota, 8 marca 2014

III "Hierarchia dziobania"



Ludzie powiadają, że życie dzieli się na to przed i po maturze. Mówią także, że w większości przypadków mądrość przychodzi z wiekiem. Jedno, jak i drugie stwierdzenie było dla Adama Krajewskiego istną głupotą. W jego przypadku życie dzieliło się na dwie fazy: przed i po imprezie. Jeśli chodzi o życiową mądrość to według niego ona w ogóle nie istniała… albo przynajmniej była niedostępna dla braci Baranów.
         Jadąc swoim porsche spojrzał na zegarek na desce rozdzielczej. Była 15:20. Na 15 był umówiony ze swoim bratem w szpitalu w Leśnej Górze. Na razie opóźnienie 20 minutowe... nie jest tak źle. Dodał gazu wjeżdżając na drugi pas. Zadzwonił telefon komórkowy. Spojrzał na wyświetlacz. Andrzej Falkowicz. To teraz się zacznie.
-Witam cię braciszku…
-Gdzie ty jesteś do cholery?!
-No dokładnie to na drodze krajowej nr 3. Mój cel- Leśna Góra.
-Wiesz która jest godzina? Myślisz, że będę cię wiecznie tłumaczył? Co to, to nie. Jak to mówią, jak sobie pościelisz, tak się wyśpisz.
-Cóż za życiowa mądrość płynie z twych ust, drogi Andrzeju- rozbawiony Krajewski jeszcze nieznacznie przyśpieszył.
-Za 20 minut oczekuje Cię na miejscu - głos profesora był stanowczy
-Tak jest szefie!- Krajewski rozłączył się i rzucił telefon na siedzenie pasażera. Zobaczymy co to cacko potrafi. Znowu docisnął pedał gazu. Po chwili licznik na desce rozdzielczej pokazywał równiutkie 200 km/h. Nie minęło 5 minut gdy usłyszał w dali za sobą odgłos syreny policyjnej.
-Niech to szlag!- wykrzyczał z frustracją zjeżdżając na pobocze.

V

-Bardzo przepraszam za doktora Krajewskiego ale obawiam się, że przez zbyt długi pobyt w Szwajcarii, jego poczucie czasu może być lekko zaburzone.- Profesor uśmiechnął się pobłażliwie siedząc na krześle w gabinecie Trettera- Wie Pan, Panie Dyrektorze, Szwajcarzy mają to do siebie, że zawsze się spóźniają, trzeba na to wziąć poprawkę.
-No tak rozumiem. Długo znacie się z doktorem Krajewskim, Panie Profesorze?- Tretter poprawił rogowe okulary,  wygodnie usadawiając się za swoim dębowym biurkiem.
-Można powiedzieć, że od lat. Doktor Krajewski robił u mnie specjalizacje, byłem opiekunem jego rezydentury i także jego mentorem.- profesor dumnie się uśmiechnął, zakładając nogę na nogę- Mówiąc skromnie, wyszedł spod mojego warsztatu.
-Rozumiem.- Dyrektor życzliwie spojrzał na chirurga w momencie gdy rozległo sie pukanie do drzwi. Do pomieszczenia weszła pani Ania oznajmiając przybycie oczekiwanego gościa.
Do gabinetu wszedł wysoki brunet, ubrany w błękitną koszule i granatową marynarkę. Widząc Falkowicza uśmiechnął się od ucha do ucha kłaniając się nieznacznie:
-Witam Panie Profesorze.
Fakt, że był rozbawiony całą sytuacją nie umknął Andrzejowi ale z tą sprawą postanowił rozprawić się później. Teraz tylko uprzejmości i wszelkie kulturalne ceregiele. Andrzej wstał z krzesła przedstawiając chirurga Tretterowi. Po krótkiej wymianie uprzejmości mężczyźni usiedli.
-A więc kończył Pan swoją specjalizacje w klinice w Szwajcarii?- Dyrektor spojrzał na leżące przed nim papiery- Imponujące.
-Tak, jak już pewnie profesor Falkowicz wspominał, miałem  ten zaszczyt być jego uczniem.
Świetne zagranie Adasiu, słódź mi dalej pomyślał profesor lecz zamiast tego rzekł:
-Doktor Krajewski jest świetnym naczyniowcem i moim zaufanym współpracownikiem. Nie omieszkałbym nie uwzględnić  go w swoich planach dotyczących naczyniówki.
Krajewski spojrzał na brata starając się powstrzymać kpiący uśmieszek. Za długo znał Andrzeja by nie wiedzieć, że cała ta rozmowa z dyrektorem to dla niego czysta farsa. Młody chirurg wiedział, że gdy jego brat coś sobie postanowi to swój cel osiągnie. Tak było zawsze, więc będzie i teraz. Szanowny pan dyrektor Tretter jest tylko pionkiem w grze. Nawet nie wie co będzie sie działo za jego plecami. A będzie się działo dużo... bardzo dużo.
-No dobrze, więc pozwoli Pan, że uścisnę panu dłoń i cóż? Życzę powodzenia!- Dyrektor uśmiechnął się szeroko, podając dłoń Krajewskiemu.- Bardzo się cieszę, że będzie Pan z nami pracował. Chętnie oprowadziłbym Pana po oddziale ale mam zaraz planową operacje.- spojrzał na okrągły naścienny zegar. Falkowicz podniósł się z krzesła zapinając swoją nieskazitelnie szarą marynarkę.
-Ja z chęcią oprowadzę doktora Krajewskiego. Zwłaszcza, że mamy wiele kwestii do omówienia.- rzucił Adamowi krótkie spojrzenie. Mężczyźni wymienili kolejne grzeczności, ciągle utrzymując sztuczny uśmiech na swoich twarzach. Kobietom z botoksem jest łatwiej. Po chwili oboje- mistrz i jego uczeń, opuścili gabinet Dyrektora.

V

-No i jak tam? Słuchaj sorry, że się spóźniłem ale złapali mnie i wlepili mandat.
Mężczyźni szli wolno korytarzem. Krajewski rozglądał się po oddziale badając nieznane wody.
-Znowu? Jak tak dalej pójdzie to długo sobie tym porsche nie pojeździsz.- Profesor poprawił krawat spoglądając złośliwie na brata.
-I co załatwiłeś wszystko z badaniami? Masz już grupę pacjentów na których będziemy testować twój lek?  
Profesor gwałtownie zatrzymał się łapiąc Krajewskiego za łokieć.
-Nie tutaj matole… chodź do mojego gabinetu.- wskazał ręką kierunek- A tak abstrahując od naszego tematu... kup sobie nowy zegarek bo ten chyba źle chodzi.
-Tak myślisz ? - Krajewski wyszczerzył się patrząc na swojego drogiego Rolexa.

V

Nadszedł kulminacyjny moment utworu. Profesor właśnie podwiązywał naczynie rozkoszując się dźwiękami płynącymi ze szpitalnych głośników. Jak mawiał Mozart, muzyka należy do najbardziej podstawowych potrzeb ducha ludzkiego. Popatrzył triumfalnie na umęczonego Adama stojącego po drugiej stronie stołu operacyjnego. Mieli z bratem taką zasadę. Kto jest głównym operatorem ten wybiera muzykę, która ma lecieć przez cały zabieg czy operacje. Ten właśnie fakt był powodem sprzeczek i starć już podczas ich wspólnej pracy w klinice w Szwajcarii. Doszło nawet do tego, że Profesor zrobił listę utworów, które Adam szczególnie ,,uwielbiał”. No cóż... złośliwość ludzka nie zna granic. Zwłaszcza jeśli tym człowiekiem jest Falkowicz.
Dzisiaj właśnie częstował Adama ową listą, a widząc jego minę gdy słuchał Mozarta, nie mógł powstrzymać się od złośliwych uśmieszków. Żałował tylko, że ma maseczkę chirurgiczną i nie może tak prostymi gestami drażnić Adama. Każdy kogut musi znać hierarchię dziobania pomyślał zszywając tętnice udową postrzelonego pacjenta.
-Chyba nie obejdzie się bez protezy naczyniowej.- odparł Krajewski nie spuszczając wzroku z pola operacyjnego.
-Chyba masz racje… Iza zadzwoń, niech przyniosą.- zwrócił się do asystującej mu pielęgniarki. Ta kiwnęła głową i bezzwłocznie wyszła z sali.
-Następnym razem moja kolej.- Krajewski zerknął na głośniki.
-Ależ tak, oczywiście... W biologii bilans musi wyjść na zero.- parsknął profesor- Poczekaj, to jeszcze nie koniec, zaraz będzie twój ulubiony kawałek...                                                               Rozległy się dźwięki skrzypiec z ,,Dziadka do orzechów" odbijając się od ścian i powodując głębokie echo. 
-Nienawidzę Cię.- mruknął chirurg piorunując wzrokiem szczęśliwego Andrzeja.
-Klem poproszę.- profesor wyciągnął rękę po narzędzie.
Nic nie było w stanie popsuć jego wyśmienitego samopoczucia.

V

Stanowczo za dużo alkoholu pomyślała Agata stojąc w drzwiach kuchni i obserwując wysokiego, półnagiego bruneta. Krzątał się przy kuchennym blacie, robiąc kanapki. Słuchając muzyki na dużych nausznych słuchawkach i kołysał się to w jedną to w drugą stronę, nucąc przy tym jakiś niezrozumiały dla Woźnickiej bełkot. Nie zauważył jej, słuchał tak głośno, że prawdopodobnie wystrzał z armaty także nie przerwałby mu tych fikuśnych pląsów.
-Wiki, mogłabyś tu przyjść?- Agata nieznacznie cofnęła się odchylając głowę za próg kuchni. Po chwili usłyszała dźwięk przewracanego krzesła. Udało się, wstała. Teraz będzie z górki pomyślała widząc człapiącą w jej kierunku rudowłosą przyjaciółkę. Tak, zdecydowanie za dużo etanolu.
-Nigdy więcej nie pójdę z Tobą do żadnego klubu...- Wiki złapała się za głowę, opierając się o framugę kuchennych drzwi.
-Powiedz mi czy ze mną jest tak źle czy ty też go widzisz?- blondynka spojrzała w stronę tańczącego bruneta. Półprzytomna Consalida zlustrowała chłopaka wzrokiem... aktualnie niezbyt bystrym wzrokiem.
-Ja też go widzę, co prawda niewyraźne ale widzę...
-Znasz go?- zapytała  internistka. Rudowłosa pokiwała przecząco głową. Razem weszły do kuchni siadając na krzesłach stojących przy kuchennym stole. W tym momencie brunet odwrócił się zauważając dwie lekarki. Zdejmując słuchawki uśmiechnął się szeroko.
-A dzień dobry... widzę, że tutejsze towarzystwo potrafi balować. Wasze wczorajsze nocne próby wejścia po schodach słychać było na całym piętrze.
-Rozumiem, że to miał być dla nas komplement.- Agata spojrzała chłodno na chłopaka.
-Ależ oczywiście... komplementy to podstawowy element każdej nowo budowanej relacji, jak to lubi mawiać moja mama.- popatrzył na nie zawadiacko- Adam Krajewski, doktor Adam Krajewski, chirurg naczyniowy, wasz nowy współlokator.
Dziewczyny spiorunowały wzrokiem mężczyznę.
-Ty jesteś chirurgiem naczyniowym?- głos Consalidy był powątpiewający.
-A widzisz tu kogoś innego?- obrócił się teatralne wokół własnej osi- Macie ochotę na kanapeczki? Właśnie robię z serkiem i pomidorkiem.
-Dzięki, ja nic nie przełknę.- blondynka schowała twarz w dłoniach czując tępy ból w okolicach skroni.
-Na kaca polecam małą szklaneczkę wódki, dobrze wam zrobi.- Krajewski wyszczerzył się nalewając wody do czajnika.
-Czyżbyś oprócz naczyniówki miał jeszcze specjalizacje z biochemii?
-Tak, muszę się nawet pochwalić, że opublikowałem pracę pt. ,,Szkodliwy wpływ etanolu na ludzki mózg"- powiedział kpiąco wlewając wodę do kubka w którym znajdowała się herbata.
-Pewnie na podstawie własnych doświadczeń- Ruda nie pozostała mu dłużna.
-Wiesz, prawdziwy lekarz potrafi wyciągnąć wnioski na podstawie samych obserwacji.- ostentacyjnie spojrzał na kobiety po czym wziął kubek oraz talerz z kanapkami i bez pożegnania wyszedł z pomieszczenia. One też potrafiły odpowiednio analizować ludzkie zachowania. Tą właśnie metodą dedukcji śmiało stwierdziły ze słowo ,,kultura" jest obce Adamowi Krajewskiemu.
-Coś mi się zdaje, że go nie polubię.- rzuciła niemrawo Agata kładąc głowę na blacie stołu.

V

Był piękny słoneczny dzień. Gdzieniegdzie na drzewach dostrzec można było juz pierwsze, leniwie wyrastające zielone listki drzew. Niebo, całkowicie bezchmurne, prezentowało pełną skalę odcieni błękitu. Bez wątpienia w  powietrzu czuć było zbliżającą się wiosnę, czuli ją także przechodzący szpitalnym deptakiem ludzie.
Amerykańscy psycholodzy z Boston General Hospital w swoim artykule o wpływie zjawisk pogodowych na gatunek homo sapiens stwierdzili, że rzeczywiście pogoda często znajduje swoje odzwierciedlenie w ludzkich nastrojach. Doktor Adam Krajewski był tego żywym, niezbitym dowodem. Nie dość, że wchodził żwawym krokiem do szpitala, to na dodatek uśmiechał się. Jeśli do tego dodać, że kilka godzin temu skończył swój dyżur i teoretycznie nie powinno go tu być do jutra rano, sprawa mogłaby się wydawać co najmniej dziwna.
Dajesz Andrzejkowi próbkę i cię nie ma. Z uśmiechem na ustach sprawdził godzinę na swoim sportowym zegarku. Była 12:43. Ruszył przez izbę przyjęć na oddział chirurgiczny, po drodze rzucając czarujące uśmiechy  pielęgniarkom. Miał tylko spotkać się ze swoim bratem, przekazać mu osobiście próbkę do prowadzonych badań klinicznych… no i chillout.
-Doktor Krajewski? Nie ma Pan dzisiaj wolnego?- pielęgniarka z recepcji oderwała wzrok znad papierów lustrując przechodzącą postać Krajewskiego.
-Pani Beatko, ja tylko na chwilkę i już mnie nie ma.
-Jest to jednak lekko zatrważające... fakt, że nie może się Pan od nas oderwać.- teatralne wskazała ręką na szpitalny korytarz.
-Kiedy tutaj mam takie towarzystwo.- uśmiechnął się figlarnie sprawiając, że kobieta się zarumieniła.
Wszedł na zatłoczony  oddział ginekologiczny. Pracując tutaj od kilku miesięcy poznał wszelkie skróty i  tajne kryjówki  leśnogórskiego szpitala. Miejsca, gdzie w chwilach przerwy człowiek może się zaszyć i odpocząć. I nie, nie chodziło tutaj o bufet pani Marii.
Przez ten czas nauczył się, że przez  oddział ginekologiczny najszybciej można  dostać się na chirurgie, rezygnując z mozolnej wędrówki interną. Przechodząc przez zapchany ludźmi szpitalny hol zobaczył siedzącego przed gabinetem Goldberg chłopca. Przeczył on wszelkim wynikom badań, bo choć nie należy ukrywać, że należał do homo sapiens, pogoda stanowczo  nie odzwierciedlała jego samopoczucia. Przygarbiony, z głową wspartą na rękach intensywnie wpatrywał się w podłogę. Wyglądał na około 10 lat.

Patrząc na niego w głowie chirurga zaświtał pewien pomysł. Nie, nie zrobisz tego.......
-Cześć młody... czekasz na kogoś ?- Krajewski podszedł do chłopca.
-Na mamę, od pół godziny siedzi w tym gabinecie...- mruknął znudzony.
-Widzę, że jesteś fanem Batmana.- mężczyzna wskazał na t-shirt małolata przedstawiający postać superbohatera. Chłopak milczał dalej wpatrując się w podłogę.
-W twoim wieku też byłem jego wielkim fanem... w sumie nadal jestem.- Krajewski kontynuował starając się nawiązać rozmowę.
-To niezwykle ciekawe.- chłopak rzucił zrezygnowany.
Nie będzie tak łatwo jak sądziłem...
-Słuchaj skoro się tak nudzisz... mógłbym cię prosić o mała przysługę?
Zaciekawiony chłopak wyprostował się, teraz badawczo obserwując mężczyznę.
-To zależy... przysługi kosztują...
Cwaniak... Chirurg wyjął z kieszeni banknot dwudziestozłotowy. Oczy chłopaka zaświeciły się.
-Umiesz być przekonywujący?
-Za 20 zł tak średnio ale za 40... już prędzej.
-Ehem... dobra niech będzie 40 zł.- wyjął z kieszeni jeszcze jeden banknot.
-To co mam zrobić ?- chłopak podniósł się z krzesła podchodząc do chirurga.
-A więc...

V

Słowo frustracja nie oddawało w pełni tego co w tamtej chwili odczuwał profesor. Nie dość, że to jego 15 h w szpitalu, to jeszcze ta cholerna pogoda. Nienawidził słońca, było w nim coś przygnębiającego. Wraz z pierwszym podmuchem wiosny ludzie wypełzali na ulice jak muchy wabione zapachem gnijącego mięsa. No tak, można to uznać za trafne porównanie biorąc pod uwagę podejście profesora do ludzi. Wypełniał papiery stojąc przy biurku pielęgniarki na korytarzu oddziału chirurgicznego. Trzeba dokończyć dokumentacje pani Sawickiej... dopisać krótką adnotacje o nadciśnieniu do kart pana Plaskota... no tak, pozostaje jeszcze pani Greko... a może Kreko. Wszystko jedno.
-Dzień dobry Andrzeju... piękny dzisiaj mamy dzień.- Anna rzuciła papiery na biurko obok Falkowicza. Oderwał wzrok znad dokumentacji.
-Proszę Cię... jeśli tylko jeszcze choć jedna osoba powie o pogodzie to... pokręcił zrezygnowany głową.
-Czułam, że udzieli ci się ten wszechobecny optymizm...- wiedziała jak nienawidził słońca, dni takie jak ten zawsze spędzał w gabinecie, bądź na sali operacyjnej. Jeśli jednak miał wtedy wolne to i tak zaszywał się gdzieś u siebie.
-Cóż mówią, że tak będzie jeszcze tydzień... później mają nastąpić przelotne opady.
-Dziękuje bardzo moja droga pogodynko.- powiedział z przekąsem widząc jak się uśmiecha- na ciebie zawsze można liczyć...
-Yhm yhm... tata?
Para chirurgów gwałtownie odwróciła się by spojrzeć na stojącego przed nimi małego chłopca. Swoimi dużymi oczyma wpatrywał się on w postać profesora.
-Że co proszę? Co ty powiedziałeś?- Anna popatrzyła na chłopca, następnie na Falkowicza, który leciutko pobladł na twarzy.
-Pan Andrzej Falkowicz, prawda? Moja mama powiedziała, że tutaj pana znajdę.
Jak to mawiał Forrest Gump czasami w życiu po prostu brakuje kamieni pomyślał Falkowicz po czym rzekł ze ściśniętym gardłem:
-Mama powiadasz… jak się nazywa twoja mama?- chirurg głośno przełknął ślinę.
-Karolina Rogócka... doktor Karolina Rogócka.- powiedział spokojnie chłopak. Falkowicz poluzował krawat. Czuł że nogi się pod nim uginają.- Jest pan dokładnie taki jak mi opowiadała mama.
-Ile masz lat?- przerwał mu czując gęsią skórkę na plecach.
-10.
-To nie może być prawda... zaszła jakaś śmieszna pomyłka.- w głowie zaczął kojarzyć wszelkie fakty sprzed dziesięciu lat. I chociaż liczba jego partnerek była wtedy bardzo, bardzo duża, doskonale pamiętał Karolinę.
Zapadła niezręczna cisza, której nawet zszokowana Anna nie śmiała przerwać. Po chwili twarz chłopca rozjaśnił szeroki uśmiech.
-Mam Cię.
Obserwujący całe zdarzenie Adam, wyszedł zza rogu śmiejąc się donośnie.
-Widziałem to oczyma wyobraźni ale muszę przyznać, że w rzeczywistości to jest o dużo lepsze- Krajewski złapał się pod boki teraz już płacząc ze śmiechu. Anna, wcześniej powstrzymująca się jeszcze całą siłą woli, wybuchła w końcu  głośnym śmiechem.
-Brawo mały... byłeś niezwykle przekonywujący.- Adam przybił piątkę z chłopakiem. Profesor obrzucił wszystkich obecnych spojrzeniem, które spokojnie mogłoby zabijać. Po chwili odetchnął głośno chowając twarz w dłoniach.
-Oto wzorcowy przykład jak załatwić kotka przy pomocy młotka... no już dobrze, uspokój się.- to mówiąc Anna poklepała go po plecach, sama trzęsąc się ze śmiechu.- Adamie... jesteś moim bohaterem dnia dzisiejszego.- otarła łzy z kącików oczu. Falkowicz widząc ich rozbawienie, zaraz sam szeroko się uśmiechnął, kręcąc głową z niedowierzaniem.
-Bardzo śmieszne... naprawdę bardzo śmieszne.
-Przepraszam braciszku... ale nie mogłem się powstrzymać.
Profesor spojrzał na ciągle śmiejącego się brata piorunując go spojrzeniem. Po chwili cała trójka eksplodowała głośnym śmiechem.


Ola&Ewelina

niedziela, 2 marca 2014

II "Show must go on"

Zapomniałyśmy wcześniej dopisać, że wszystko pisane kursywą to oczywiście myśli bohaterów. Mamy również pewien pomysł, aby zrobić dodatkową ramkę na blogu, w której będziemy umieszczały informację kiedy dodany zostanie następny rozdział- nie trzeba będzie w tedy co chwila tu zaglądać, ani zdzierać sobie klawiatury na komentarze typu "kiedy next?" (choć one bardzo nam pochlebiają :D). Co o tym myślicie? Piszcie proszę w komentarzach, a teraz życzymy miłej lektury :)

***


Ułożyła się na jego kanapie, właściwie półleżąc na niej i popijała z kieliszka wino. Obok niej rozłożył się wielki niebieski kot rosyjski, mrucząc z zadowoleniem, jakby sama obecność kobiety sprawiała mu przyjemność. Co z resztą nie było wcale dziwne.
Falkowicz uśmiechnął się na ten widok. Była tam, jak zawsze z nienagannym makijażem, nie za mocnym, podkreślającym każdy detal jej urody, włosami spiętymi w eleganckiego koka, nadającymi jej pewien rys surowości, nie odbierając przy tym nic z jej naturalnego uroku.
-Widzę, że poznałaś już Grubego Louie.- rzekł przyklękając przed kanapą. Kot, jakby poznając głos swojego właściciela, otworzył swoje żółte ślepia i miauknął głośno na powitanie.
-Owszem, poczęstował mnie również winem… świetny z niego gospodarz.- uśmiechnęła się do niego delikatnie. Mężczyzna nie był już co prawda nastolatkiem, ale ten uśmiech, zaledwie lekkie wygięcie kącików ust do góry, zawsze przyprawiał go o szybsze bicie serca. Chłonął wzrokiem jej postać, każdy nawet najmniejszy szczegół, choć było to zbyteczne, bo każdy element znał już na pamięć. Wielkie błękitne oczy okolone wachlarzem długich rzęs, prosty malutki nos, delikatnie widoczne kości policzkowe, pełne wargi podkreślone krwistoczerwoną szminką. Wszystko to złożone w idealną całość, dopełniającą się i wyważoną.
Tak, Prof. Anna Shultz była kobietą niewątpliwie piękną. Ale to nie wdzięki ciała były tym co Andrzej Falkowicz cenił w niej najbardziej. Owszem, był koneserem kobiecego piękna, ale potrafił również docenić to co kryło się za nietuzinkową urodą Anny. W tej kobiecie odnalazł odbicie własnej duszy.
-Choć muszę przyznać, że na początku nieźle mnie wystraszył. Nie spodziewałam się, że przyjmiesz do siebie lokatora… Swoją drogą, robisz się trochę jak te stare panny, które otaczają się stadem kotów.- przez chwilę wyobraziła sobie Andrzeja w bajecznie kolorowym szlafroku w towarzystwie miauczących zwierzaków. Dobrze, że tylko przez chwilę.
-Akurat komu jak komu, ale mi kawalerstwo do końca życia na pewno nie grozi. Pamiętaj, że w razie gdyby wszystkie inne kobiety odrzuciły propozycję bym został ich mężem, co oczywiście jest niemożliwe, zawsze mogę ożenić się z tobą.- odpowiedział z rozbrajającym uśmiechem. Kobieta zaśmiała się melodyjnie po czym pokręciła głową z niedowierzaniem.
-Tak, możesz sobie pomarzyć.
-Nie muszę marzyć skoro już tu jesteś… cieszę się, że dołączysz do mojej grupy naczyniowej. - mruknął całując ją delikatnie w policzek.
-Ja również. Przyznam szczerze, że jestem ciekawa jak to wszystko się tu rozwinie… w Szwajcarii nie miałeś ctak szerokiego pola do popisu jak tutaj, prawda?
 -Owszem. Tam… no cóż. Powiedzmy, że Zurych jest zbyt zatłoczony jak dla mnie. Jednak jeśli chodzi o Leśną Górę to miałem co do tego miejsca całkowitą rację.  Jest małe, praktycznie niezauważalne, a jednocześnie na tyle nowoczesne, że daje szeroki zakres możliwości jeśli chodzi o badania. No i najważniejsze, prawie wszyscy lekarze są tak ślepo we mnie zapatrzeni, że nie zorientują się co tak naprawdę dzieje się tuż pod ich nosem.
-No tak blichtr i sława.- Anna wywróciła oczami.
-Ach, no i za dwa tygodnie planowa operacja tętniaka aorty brzusznej z moją nową metodą roli głównej.
-Za dwa tygodnie? Nawet ty nie jesteś w stanie załatwić tego tak szybko!- Anna spojrzała na niego z niedowierzaniem.
-Nie doceniasz mnie moja droga.

v   

Galeria powoli zapełniała sie rezydentami i stażystami. Adrenalina zrobiła swoje. Podekscytowanie mieszało się ze zniecierpliwieniem i niepewnością tworząc mieszankę iście wybuchową. Wzajemne konwersacje i spekulacje tylko podsycały atmosferę. Doktor Zapała wchodząc do sali dostrzegł siedzące w kacie znajome twarze swoich kolegów.
-Cześć wam. Jak tam, jesteście odpowiednio doedukowani? Niecodziennie ogląda się takie zabiegi. Tętniak aorty brzusznej to rzadkość tutaj, w Leśnej Gorze, a co dopiero ta nowa metoda! Przechodzą mnie aż ciarki po plecach. Trzeba przyznać, że Profesor Falkowicz to straszny snob, ale zna sie na tym co robi.- Zapała usadowił się na krześle.
-On jest niesamowity. Podobno często operuje niezwykle ryzykownie, ale jak to mówią bez
ryzyka nie ma zabawy.- Jakubek wyszczerzył zęby do Przemka. Siedząca w kącie blondynka posłała pełne dezaprobaty spojrzenie w stronę kolegów.
-Radzę wam uważać na Falkowicza. Może i jest świetnym fachowcem, ale to typowy karierowicz. Ma gdzieś jakiekolwiek zasady etyki i moralności.- Rudnicka wymownie prychnęła co wywołało zdziwione spojrzenia zebranych.
-Uuu widzę, że szanowny profesor nadepnął doktor Rudnickiej na odcisk. Nina daj spokój,
mówisz o jednym z najlepszych naczyniowców w kraju. Myślicie że wziął by pod swoje skrzydła uzdolnionego rezydenta?- Przemek uśmiechnął sie szeroko do kolegów.
-Nie liczyłabym na to. Zdaje mi się, że nasz świeżo upieczony ordynator nawet nie ma czasu na dokształcanie tak utalentowanych rezydentów jak ty, Przemku. Zresztą gdyby chciał być opiekunem twojej specjalizacji to raczej wziął by Cię na ten zabieg, a z tego co widzę siedzisz tutaj i wychwalasz naszego ordynatora podczas gdy doktor Consalida myje się do operacji. Swoją drogą ciekawe dlaczego akurat ją wybrał?- ton Rudnickiej jednoznacznie sugerował czym przy owym wyborze kierował się Falkowicz.
-Przestań Nina, dobrze wiesz, że należała jej się ta asysta. Wiki jest bardzo zdolna, może nawet najlepsza ze wszystkich rezydentów na chirurgii. Pewnie Falkowicz zapytał Trettera kogo warto wybrać i ten polecił mu Wiktorię. - odrzekł Zapała rzucając gniewne spojrzenie w stronę Rudnickiej.                                                                                                                                                                         Galeria była już prawie pełna. W dole na sali operacyjnej można było dostrzec krzątające się pielęgniarki. Halogenowe lampy oświetlały stół operacyjny  jasnym światłem, niczym scenę w teatrze. Wszystko było już gotowe. Niedługo mieli nadejść aktorzy.

v   

Mężczyzna mył się do zabiegu. Najpierw wewnętrzna strona dłoni, zewnętrzna strona, nadgarstek, przedramię. Czynności te powtarzał od około 2 minut niczym żołnierską mantrę. Spojrzał w lustro na swoje odbicie by po chwili ujrzeć szelmowski uśmiech. Czuł iskry podniecenia i ekscytacji pulsujące w opuszkach palców, zbawienne endorfiny rozchodząca sie w jego krwioobiegu, adrenalinę docierającą do najmniejszych żyłek jego organizmu. Jeśli cokolwiek w życiu kocha to właśnie ten moment.
Stanął przed drzwiami sali operacyjnej biorąc głęboki oddech. Show must go on, pomyślał przekraczając próg.
v   


- Dzień dobry panie profesorze. Cieszę się, że zdecydował się Pan jednak wpaść. Odpisał Pan na wszystkie posty i listy od wielbicielek? - Profesor Shultz skrzyżowała ręce pokazując tym samym swój stan gotowości, w oczach świeciły iskierki rozbawienia.
-Witam panią profesor, to zaszczyt gościć w naszych skromnych, leśnogórskich progach fachowca tak światowej klasy. Ooo widzę ze jest obecna cała nasza rodzina lekarska, doskonale.-  spojrzał w górę  na galerię wypełnioną lekarzami . Panie Andrzeju publiczność pana pożąda. uśmiechnął się do siebie, następnie spojrzał  na doktor Consalide, która pokiwała głową i stanęła koło pani profesor gotowa do asysty.
Pielęgniarka wsunęła na ręce profesora rękawiczki chirurgiczne. Podszedł do stołu jeszcze raz rzucając spojrzenie na galerię.
-Piękny dzień by kogoś uratować - uśmiechnął się pod maską gdy skalpel przeciął skórę  pacjenta.
v   

-Panie doktorze jak sytuacja?- Operacja trwała od kilku godzin. Profesor już dawno nie odczuwał takiej satysfakcji. Na razie wszystko szło jak po maśle. Na sali słychać było tylko brzdęki narzędzi chirurgicznych oraz odgłosy aparatury medycznej. Consalida asystując, raz za razem zerkała na dwójkę  chirurgów. Ich ręce poruszały sie w jednym wspólnym tempie. Oddychali miarowo, spokojnie, jakby bojąc sie wziąć jeden głębszy oddech by czasem nie zaburzył całego ich rytuału. Raz na jakiś czas spoglądali na siebie kiwając głowami na znak, że wszystko jest w porządku i wracali do swojego chirurgicznego tańca. Carpe diem pomyślał przygotowując się do kluczowego momentu operacji.
-Wszystkie parametry życiowe w normie- Van Graaf po raz kolejny sprawdził pomiary na aparaturze.
-Świetnie, siostro poproszę klej tkankowy-  chirurg wyciągnął rękę po narzędzie.
-Andrzej , nasz pacjent krwawi z przewodu pokarmowego- pani profesor spokojnie spojrzała na chirurga.
-Saturacja spada. Destabilizuje się.- anestezjolog spojrzał na zapis elektrokardiografu.
-Spokojnie,  proszę zacisnąć to naczynie- Falkowicz zwrócił się do Consalidy biorąc sterylne gazy. -Trzeba znaleźć źródło krwawienia.- chirurg skrupulatnie zaczął przeczesywać  pole operacyjne. Na galerii nastała cisza, wszyscy z napięciem wpatrywali się w wyświetlające się na ekranie parametry życiowe pacjenta.
-Pospieszcie się mam tylko 3 jednostki -  rzekł Van Graaf uważnie patrząc na parametry.
-Widzę, klem poproszę. - Consalida wyciągnęła rękę po narzędzie.
-Świetnie pani doktor, proszę teraz przytrzymać tu.-  chirurg przybliżył się do Consalidy krzyżując jej rękę ze swoją rękę. Uniosła brwi w niemym geście zapytania.
-Ta pozycja zoptymalizuje czas zabiegu.- wyjaśnił krótko, widząc jej pytające spojrzenie-  Proszę tutaj przytrzymać, o tak doskonale.- chirurg po kroku instruował lekarkę- Jeszcze tylko klej tkankowy, dziękuję.-  odrzekł biorąc narzędzie od instrumentariuszki - Sytuacja opanowana, dobra robota pani doktor. Pani profesor, ja już prawie kończę, a Pani?- zapytał zadziornie biorąc kolejne  narzędzie od pielęgniarki.
-Potrzebuje jeszcze 5 minut i będzie można zszywać- odparła nie odrywając wzroku od pola operacyjnego.


v   


-Trzeba przyznać, że spisałeś się wybierając tą tajską knajpkę.- kobieta weszła do mieszkania, zdjęła beżowy płaszcz i powiesiła na wieszaku.
-Wiesz, że nie lubię tych snobistycznych restauracji, w których ciągle jadasz- odparła zbliżając sie do niego.
-Dzisiejszy dzień należy do wyjątkowych.- przyciągnął ja do siebie i objął w tali, składając delikatny  pocałunek na jej ustach. - Dzisiaj po raz pierwszy udało nam sie usunąć tętniaka moją metodą.- w jego głosie słychać było nutę dumy gdy dobitnie akcentował słowo moja. Popatrzyła w jego szare oczy. Znała je doskonale, tak jak całą jego twarz, począwszy od kości jarzmowych, a skończywszy na wydatnym podbródku. Chociaż ciężko było jej się do tego przyznać tęskniła za nim. Pogładziła go po policzku. Falkowicz uśmiechnął się delikatnie i złożył czuły pocałunek na wewnętrznej stronie jej dłoni. Zadrżała. Chyba naprawdę za nim tęskniłam…

v   

Po ciężkim dniu oddali sie uprawianiu seksu. Chociaż byli wieloletnim kochankami , znali sie tyle lat to nigdy pani profesor nie przestawała go zaskakiwać. Nie tylko w łóżku , ale i w życiu. Była jedyną kobietą, którą szanował i cenił. Jedyną, którą dopuścił tak blisko siebie. Często zastanawiał się jak można by określić ich relacje... i szczerze powiedziawszy, chyba nie istnieje słowo całkowicie oddające ich wzajemnie powiązania. To było coś na zasadzie mutualizmu, symbiozy niezbędnej obojgu do życia. Przede wszystkim była jego przyjaciółką, osobą którą dopuszczał do najskrytszych zakamarków swojego pokręconego charakteru. Osobą, która niezwykle fascynowała go w sferze fizycznej jak i psychicznej. Nigdy nie wymagali siebie na wyłączność. Żyli w rożnych związkach, osobno... a jednocześnie zawsze razem.
Poznali się jeszcze będąc na studiach. On, przystojny dobrze zapowiadający się lekarz, już w czasach studenckich przebierał w kobiecych kręgach na prawo i lewo. Ona, piękna i niezwykle inteligenta, od początku skupiona była na nauce i robieniu kariery. Spotykając Annę, Falkowicz natrafił na pierwszą mocną, kobieca barierę. Do tamtej chwili jeszcze nigdy żadna kobieta mu nie odmówiła. Nic więc dziwnego, że profesor wziął sobie za punkt honoru zdobycie Anny.
-Nad czym tak dumasz? - zapytała leżąc obok niego i opierając głowę na jego nagim torsie.
-Przypominam sobie kotku czasy kiedy byłaś niezwykle oporna żeby się ze mną umówić- uśmiechnął się delikatnie gładząc jej nagie plecy.
-Bo zachowywałeś się jak samiec dudka w czasie toków.
-Przy takiej kobiecie to nic dziwnego... z resztą przyznaj, że Tobie też ciężko było sie oprzeć....
-Oprzeć? - rzuciła mu wyzywające spojrzenie.
-Mnie… mojemu urokowi rzecz jasna... zawsze Ci się podobałem, tylko nie chciałaś się do tego przyznać.
-Tak sobie to tłumacz.- złożyła delikatny pocałunek na jego ustach. Mruknął zadowolony.
-Jak długo możesz zostać?- spytał po chwili.
-Póki nic ciekawego nie dzieje się w Szwajcarii… mój czas dla ciebie jest właściwie nieograniczony - zaśmiała się lekko- chociaż wiesz, że nie lubię zostawiać mojego oddziału pod opieką tych szwabów, a zwłaszcza tego stetryczałego Bachmanna .
-Anno, nie masz co prawda biologicznych dzieci, ale czasami odnoszę wrażenie, że jesteś niczym matrona dla całego oddziału kardiochirurgii w Zurychu. Chyba poradzą sobie przez jakiś czas bez swojej pani ordynator, prawda?
-Pewnie, że sobie jakoś poradzą. Tylko ja już znam to ich „jakoś”. „Jakoś” to w słowniku każdego szwajcara oznacza po prostu zrobić jeden wielki burdel.
-Anno słownictwo!- Falkowicz udał oburzony ton i przybrał groźny wyraz twarzy. Kobieta wywróciła jedynie oczami po czym rzekła:
-Z resztą… wiesz, że mi zależy. Ten oddział to coś na co pracowałam latami. Nie jestem w stanie zapomnieć o tym ot tak. Choć wiem, że niektórzy to potrafią.
Ostatnie słowa Anny zawisły w powietrzu, psując panującą między kochankami wesołą atmosferę. Na twarzy Falkowicza pojawił się lekki grymas niezadowolenia, jednak szybko został zastąpiony przez beznamiętną maskę.
-Jeśli zamierzasz znów wrócić do tematu mojego powrotu do Polski…
-Nie zamierzam.- ucięła krótko Anna.- To co miałam powiedzieć zostało już powiedziane.
Mina kobiety nie wróżyła niczego dobrego. Na jej pięknej twarzy odbiło się piętno gniewu pomieszanego z żalem. Andrzej widząc tą gamę emocji przygarnął do siebie swą kochankę, mocno przyciskając ją do nagiego torsu.
-Anno- zaczął niezwykle łagodnie- dobrze wiesz, że mój wyjazd niczego nie zmienia.
- Wiem, wiem – westchnęła i dodała już weselszym tonem- Po prostu przyzwyczaiłam się, że jesteś zawsze na miejscu . Teraz chwila przyjemności kosztuje mnie ,,ociupinkę’ więcej. Te kilka tysięcy złotych za przelot z Zurychu do Warszawy – machnęła ręką – Ale kto by to tam liczył.